Myślę, że tak naprawdę to nie wiek decyduje o tym jak dojrzali jesteśmy, to przeżycia, doświadczenia, najczęściej te najboleśniejsze decydują o dojrzałości jednostki.
Myślę, że… to nie świat jest niesprawiedliwy, to ludzie są niesprawiedliwi.
I chociaż ponoć, nie rodzimy się źli wszystko zależy od tego kto i jak nas wychował. Wszystko zależy od tego jak na to wszystko patrzymy.
Myślę, że wszystko zależy od tego kim chcemy być. Wszystko zależy od nas…to znaczy, nie do końca. To co w życiu najwazniejsze zależy od nas. A całe zło, ból i cierpienie, które spotyka nas nie z naszej winy, nie jest czymś czego chciał Bóg, tylko czystym przypadkiem a to od NAS zależy, jak sobie damy z tym radę. Jak to wykorzystamy.
Myślę, że w pewnym stopniu wszystko to co mnie spotkało pomogło mi odrobinę, chociaż naprawdę wolałbym tego uniknąć, a nauczyc się tego ze słów jakiegoś wybitnego poety, który ujmie to o wiele lepiej. Myślę, że jeśli jestem zadowolony z tego kim jestem powinienem być wdzięczny za to wszystko co pomogło mi się takim stać. Nawet jeśli przeklinałem wtedy wszystko i nie chciałem dalej żyć.
Myślę, że tylko śmierć nas zabiera wtedy gdy nie mamy żadnego celu na tej Ziemi, by dać szansę komus innemu.
Czy to nie okrutne z naszej strony, że świętujemy dzień naszych urodzin, gdy inni ludzie płaczą w ten dzień nad rocznicą śmierci bliskiej osoby? Czy to nie egoistyczne? I błagam was. Dajcie spokój tym dzieciom w Afryce. To nie ich wina, że zamiast w pełnej nadziei, wiary i komercji Ameryca, przyszły na świat na Czarnym Lądzie. Przestańcie stawiać za sprawę prorytetową dawanie im jedzenia, tylko pomóżcie zlikwidować źródło głodu.
Przestańcie dawać wszystkim ludziom, w okropnej sytuacji nadzieję. Przestańcie mówić „będzie dobrze”. Przestańcie oszukiwać siebie i innych. Lepiej nie liczyć na happy end i wygrac los na loterii niż się przeliczyć.
Z drugiej strony póki, walka wciąż trwa szkoda rozkładać ręce i szlochać. Szkoda, marnować te ostatnie chwile, w których słońce świeciło w twarz a wiatr nie wiał prosto w oczy, tylko igrał we włosach. Szkoda stracić te ostatnie łatwe do złapania oddechy. Szkoda czasu, żeby potykać się na prostej drodze. Czy nie?
Gdy człowiek nie ma co robić myśli. Dlatego mnie również się zdarza. W pewnym momencie przestałem oczekiwac na jakiekolwiek wyjście.
- Masz gdzieś, to czy żyjesz?
- Nie, kiedy żyję jest to dość istotne. Jak umrę… nie będzie mnie to raczej obchodzić.
Ludzie w szpitalu nie mogli się mną nadziwić. Ja nie mogłem się nadziwić ludźmi spoza szpitala. Szczególnie tymi, któzy zatruwali życie mojej rodzinie rozpisując się nad moimi nekrologami… chociaż, nie przeczę, z drukiem się mogli wstrzymać.
Ludzie zawsze się czegoś boją. Ja też się boję. Mimo licznych defektów, jednak jestem człowiekiem. Czego?
Tego, że kiedyś zrobię coś źle. Coś naprawdę źle. Że zobaczę ten gniew, w tych oczach, w które chciałbym móc patrzeć w każdej chwili. Że zobaczę, złość na tych twarzach, które rozjaśniają każdy dzień. Że usłyszę „To wszystko Twoja wina”, z ust, które były zazwyczaj źródłem najaśniejszego uśmiechu. Tego się boję.
Są sytuacje, w których boimy się bardziej. Które działają na nas wyjątkowo mocno. Co działa na mnie?
Brak oddechu. Gdy się duszę. Gdy staram się jak mogę, a nie mogę odetchnąć. Gdy czuję jakby moje płuca się ścisnęły i nawet odrobina powietrza nie może się przez nie przebić. Gdy czuję, jakbym spadał z drzewa i rozpaczliwie łapał się po drodze każdej gałęzi. Gdy staram się wziąć oddech, gdy łapię powetrze do ust, ale moje płuca nie otrzymują tlenu. Gdy czuję się jakby coś ciągnęło mnie na dno. Wtedy się boję.
Leże sobie na łożku szpitalnym, patrząc na nieskazitelnie biały sufit i zastanawiając się ilu ludzi pochłonęła ta sala. Dla ilu par oczu ten sufit był ostatnią rzeczą, którą widziały? Odetchnąłem spokojnie, byle nie zbyt głęboko. Każdy głęboki oddech był ryzykowny. Zamknąłem oczy. Tutaj czas płynął okropnie. Jedyne co było możliwe to czekanie. Pustym wzrokiem badałem sufit. Zimnymi dłońmi prześcieradło. Do sali wtargnęła młoda pielęgniarka, o długich kasztanowych włosach. Szybkim krokiem przeszła moją salę. Musi być koło 10. Ona zawsze przychodzi o dziesiątej. Złapała za zasłony na oknach i szarpnęła nimi energicznie. Nie miała na sobie maski. Nie była przestraszona.
Słońce po raz pierwszy od wielu dni uderzyło w moją twarz. Połaskotało poliki odrobiną ciepła, która dała radę przebić się przez szybę. Podrażniło oczy, który przywykły do ciemności.
Kobieta podeszła do kroplówki. Na jej ustach widniał tryumf, zadowolenie. Zdjęła jedną kroplówkę, pozbawiając moją prawą dłoń wenflonu. Nie powiedziałem nic, tylko patrzyłem zaskoczony.
Przestałem mówić i odpowiadać jakiś czas temu. To było takie jakby lekkie załamanie i nie dawałem wtedy już szans mojemu głosowi.
Kobieta podpięła inną kroplówkę, wmusiła we mnie jakieś tabletki i zniknęła. Poczułem jak moje serce bije. Nagle tak jakby lód na nim stopniał a ono wróciłoby do życia. Po prostu nagle uświadomiłem sobie, że ono wciąż bije. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Po jakimś czasie najwyraźniej leki, przestały być już tak silne bo mogłem unosić ręce i zginać nogi w kolanach. Zginanie to było bardzo słabe. Sprawiało ból. Ale było! Czyli odkładają mi leki… czyżbym wracał do życia czy odchodził? Chyba raczej wracał, bo lekarze odwiedzający moją salę emanowali niesamowitym samozadowoleniem….
Mięśnie rąk działały coraz sprawniej, czego nie mogłem powiedzieć o nogach. Uspakajano mnie jednak, że to nic. Że to się poprawi. Że one wrócą do zdrowia i będzie dobrze.
Miałem ochotę krzyczeć. Tym razem jednak z radości. Postanowiłem jednak, że zachowam moje milczenie aż do chwili gdy będę mógł stąd wyjść. Sala nagle nie była już sterylnie biała.
Nagle każda ściana przybrała masę jeszcze innych barw i odcieni. O wiele weselszych. Jakby pastelowych. A moze to coś mi się na oczy rzuciło? Nie ważne.
Po jakimś czasie mogłem już samodzielnie wykonać taką czynnosć jak podniesienie się do pozycji siedzącej. Aha. Aha. Kto tu rządzi? No właśnie! Obierak Banana.
- Charlie? – w drzwiach sali stanęła kobieta kitlu. Ach. Spojrzałem na nią odrobinę przestraszony, jednak z bladym uśmiechem. Nawet jeśli teraz będzie gorzej…cieszę się, że miałem do dyspozycji te kilka chwil, kiedy było lepiej. Skinąłem głową na znak, że słucham. Kobieta wciągnęła za sobą wózek. Dość prosty. Zwykły wózek. Postawiła go i usiadła na skraju mojego łóżka.
- Posłuchaj. – zaczęła. – Możliwe, że Twoje mięśnie nie będą tak sprawne jak kiedyś…co nie znaczy, że w ogóle nie będą! – zastrzegła od razu. - Leki były bardzo silne i bardzo je osłabiły. A skoro jesteś już praktycznie zdrowy…to chcieliśmy Cię wypisać, zamiast trzymać w tej celi. – odetchnęła głęboko. Ach…jak ja jej zazdroszczę. - Mięśnie Twoich rąk wracają do siebie o wiele szybciej niż nóg…dasz radę, w ogóle usiąść na łóżku? Tak, żeby Twoje nogi zwisały ku podłodze?
Spróbowałem. Co prawda zgiąłem nogi i wyprostowałem plecy, jednak za nic nie dały się te moje dwie, głupie, dolne kończyny przesunąć w kierunku podłogi.Westchnęła.
- Więc, mamy dla Ciebie wózek. Na jakiś czas. Później wszystko wróci do normy. Będziesz musiał ćwiczyć, ale wróci. No i… przy okazji poćwiczysz mięśnie rąk, które rozumiem, że są ogólnie sprawne?
Skinąłem głową, ponownie. To może być ciekawe…
Dostałem dwie rękawiczki bez palcy, żeby nie obcierać sobie dłoni. Po szpitalnych korytarzach odbyłem również krótki kurs, obsługi wózka. Błagałem. Niemo. Spojrzeniem. Żeby nie mówili nic Jonasom. Chciałem…nie wiem. Chciałem zrobić im niespodziankę? To głupie. A oni nie powiedzieli niczego rodzicom ani braciom. Tak więc, z drobną pomocą pielęgniarki ubrałem się. Problem sprawiały jedynie buty i skarpetki. No i początkowy etap ubierania spodni, gdy miałem problem z nakierowaniem ich na nogawki. Dostałem również inhalator. Taki jak na astmę.
To był naprawdę piękny początek dnia. Odzyskałem OmniPoda. Miałem na sobie zwykłe ubranie zamiast piżamy. Te rękawiczki nawet mi pasowały…polubiłem je. Do wózka też się da przywyknąć, co nie znaczy, że się na niego zgadzam do końca! Lekarze mówią, że góra dwa tygodnie. Dam radę… muszę. Pożegnałem się osobiście z każdym lekarzem, odrywając ich od pracy. Cóż. Jeden uśmiech i przybicie piątki, było moim drobnym podziękowaniem.
Dość sprawnie operowałem wózkiem, dziękując w duchu, że nowojorskie ulice są dość szerokie. Moje ramiona mnie bolały, więc jechałem do domu przez Central Park, żeby móc się co jakiś czas zatrzymać. To zabawne jakim błędnym kołem są moje choroby w tej chwili… Jadąc na wózku się męczę. Męcząc się, łapię gwałtowny i głęboki oddech. Łapiąc tego typu oddech dusze się. Męcząc się potrzebuję insuliny. Dziwny humor, ale jednak zabawne.
Po chyba 10 przerwie, zaparłem się i dojechałem do domu. Zatrzymałem się przed wieżowcem, przygryzając dolną wargę. Ale będzie numer, jak mieszkanie jest puste a ja nie mam kluczy. Podjechałem do drzwi i starałem się je otworzyć. Jednak za każdym razem gdy łapałem klamkę one odsuwały mnie i póki jakaś, dość tęga kobieta mi nie pomogła, próbowałem i próbowałem. Trochę bałem się wjazdu windą. Drzwi mnie przytrzasną!! Dojechałem jednak do mieszkania. Nie siągłem do dzwonka, a każda próba podniesienia się kończyła się niepowodzeniem. Zapukałem więc. W drzwiach stanął Joe, w okularach. Spojrzał na mnie wielkimi oczami, a ja uśmiechnąłem się szeroko, odchrząknąłem i zapytałem, przerywając przysięgę milczenia.
- Cześć…mogę…wjechać?
[ Publikacja - 19:00 ]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz