środa, 18 stycznia 2012

[1860] Tak tu cicho o zmierzchu …

Kolejny wschód słońca obserwowany w Nowym Jorku. Początek kolejnego dnia w niezupełnie już nowym miejscu. Taki sam, jak każdego innego poranka, a jednak zupełnie inny. Jeszcze kilka dni wcześniej zupełnie inaczej odbierała poranki i wieczory, jednak już dziś jej sposób postrzegania był on całkowicie różny. 
Siedząc owinięta kremowym, grubym kocem na zmianę popijała kawę i paliła papierosa, obserwując w ciszy wschodzące leniwie słońce. Nie myślała o niczym, a przynajmniej starała się tego nie robić. Chciała nacieszyć się widokiem wschodu i ciszą, która już za niedługo miała zamienić się w powietrze pełne gwaru i spalin samochodów. 
Jacqueline zwykle spała do późna i rozpoczynała dzień od szklanki whisky, jednak dziś było inaczej. Już otwierając oczy wiedziała, że ten dzień zmieni wiele w jej życiu i to – miała nadzieję – na dobre. Od jutra wracała do pracy w galerii, chciała więc spędzić ten ostatni dzień wolnego na czymś, co sprawiłoby jej przyjemność. Dlatego też zadzwoniła do Josepha Volkmanna z propozycją zjedzenia wspólnego lunchu. Po głosie mężczyzny poznała, że nie spał całą noc, a w oddali słyszała normalne, policyjne odgłosy, mogła więc przypuszczać, że chętnie wyrwie się choć na chwilę, by zapomnieć o obowiązkach. Umówili się w barze chińskim, a ponieważ jeden z nich znajdował się w okolicach biura Josepha stwierdziła, że może być tam na czternastą. Detektyw z ożywieniem przyjął zaproszenie i przeprosił, tłumacząc się, że wzywają go obowiązki. Ciekawiło ją też poniekąd, czy są jakieś postępy w śledztwie i czy Joseph znalazł coś nowego, co mogłoby pobudzić ją do działania podczas malowania, które przewidywała zacząć po spotkaniu z nim. 
Planowała też kupić nową farbę do włosów i doprowadzić różowe pasma do ładu i składu, jednak nie wiedziała jeszcze zupełnie, jaki wybrać kolor. Podejrzewała, że jeśli coś wpadnie jej w oko to kupi ową farbę i tyle. Może coś poważniejszego? Brąz? Czerń? Być może pozostawi to przypadkowi, pytając pierwszego lepszego faceta o kolor włosów kobiet, które go kręcą. 
Musiała pamiętać też o odwiedzeniu sklepu z przyborami malarskimi i zaopatrzeniu się w nowe płótna i kilka kolorów, bo ostatnio wiele pracowała i dużo z farb się kończyło.  Planowała też zanieść szkice jakiemuś profesjonaliście. Może będzie mogła dołączyć do grup i uczyć się od mistrza? A jeżeli nie, to może powinna zmienić zawód? To również było wyjście z sytuacji i powinna się nad tym zastanowić. 
Skończywszy papierosa przerwała rozmyślania, szukając wzrokiem brązowej torebki bez dna, którą ostatnio nosiła praktycznie wszędzie, bo wszystko się do niej mieściło. Wyrzuciła peta przez balkon i rozejrzała się za kilkoma niezbędnymi przyborami, które powinna wrzucić do torby przed wyjściem. Dlatego też zgarnęła ze stołu otwarty szkicownik, na którego pierwszej stronie znajdował się zarys męskiej twarzy, następnie sięgnęła po ołówki i listę farb, które musiała uzupełnić. Zajrzała do portfela, który najpierwszy rzut oka wyglądał chudo, a i po przetrząśnięciu wszystkich kieszonek nadal przedstawiał się biednie. Na koniec wrzuciła do małej kieszonki torebeczkę z pięcioma zielonymi tabletkami, na których widniała szczęśliwa buzia. Zupełnie nie przedstawiało to jej stanu ducha, dlatego też odpaliła kolejnego papierosa i wyszła ponownie na balkon.

Postanowiła zostawić wesołe tabletki na później, w końcu miała spotkać się z byłym policjantem, a oni bądź co bądź znają się na rzeczy. Po poranku spędzonym na wypalaniu papierosów z paczki i piciu różanej herbaty narzuciła na siebie luźny, czarny sweter, na to płaszcz do pół uda tego samego koloru i owinięta po sam nos chustą wyszła z domu. Bawiąc się pierścionkiem zbiegła po schodach, uważając cały czas na kostkę, którą dopiero niedawno wypakowano jej z gipsu. Spacerowała ulicami miasta, nie musiała się spieszyć, jak inni. Dwie godziny dzieliły ją do spotkania z panem Volkmannem, a planowała jedynie zaopatrzyć się w farby. 
Rozglądając się po witrynach wślizgnęła się do sklepu kosmetycznego, skierowała się do działu farb, gdzie niemiło zaskoczyła ją ogromna półka produktów. Po zlustrowaniu większości opakowań zirytowana zerknęła na zegarek, co jeszcze bardziej ją zdenerwowało. Straciła prawie pół godziny na czytanie etykietek, przy czym nadal nic nie wybrała. W efekcie zamknęła oczy i sięgnęła w stronę półki. Systemem totolotka wybrała żywo-czerwoną farbę do włosów. Wzruszyła ramionami i ruszyła do kasy, spoglądając na lampy zawieszone w równych odstępach na przybrudzonym suficie. Zapłaciła za zakup i zniknęła w tłumie ludzi wysypujących się na ulice Nowego Jorku.

Joseph Volkmann właśnie planował wyjść z biura na lunch, kiedy nagle rozdzwonił się telefon stojący na jego biurku. 
-Volkmann, słucham? – Rzucił poprawiając wolną ręką kołnierz płaszcza. Przez chwilę bezmyślnie wsłuchiwał się w relacje osoby znajdującej się po drugiej stronie kabla, po czym przytaknął szybko i wybiegł z biura. Nastąpiły nowe okoliczności, z powodu których zmuszony był spóźnić się na lunch.

Siedząc samotnie w chińskiej restauracji znajdującej się w pobliżu biura Volkmanna Jacqueline Rosseau po raz setny czytała menu, zastanawiając się przy tym, czy nie powinna może zrezygnować z pracy w galerii i zająć się na pełen etat pracą w barze, lub może otworzyć salon tatuażu? To, jak i wiele innych, mniej ważnych pytań krążyło jej po głowie. Po niecałej godzinie oczekiwania na detektywa Volkmanna zamówiła rosół chiński z zielonym curry i kapustą pekińską. Zastanawiając się nad powodem nieobecności mężczyzny oczekiwała na zamówienie, szkicując bliżej nieokreślone wzorki na serwetce. 
Młody kelner przyniósł zamówienie, uśmiechając się figlarnie do Jacqueline. Kobieta natomiast zignorowała go, sięgając po torebkę, w której zaczęła szperać w poszukiwaniu telefonu. Zanim go odnalazła rozdzwonił się, a po całej sali rozniosły się nuty grupy Flyleaf. 
-Halo?

Czasami miał wrażenie, że nienawidzi swojej pracy. Spędzanie wielu godzin na wymyślaniu planu działania przestępcy, następnie szukanie tropów i miejsca zaczepienia, by powiązać sprawcę z przestępstwem. Niekiedy za późno wpadał na poszlaki i traciły na tym niewinne osoby. Dziś Joseph Volkmann przypadkowo pozwolił sprawcy wywinąć się z rąk sprawiedliwości. Był na siebie wściekły, bo Marissa Robillard została napadnięta i ciężko pobita w swoim mieszkaniu, a pogoń za sprawcą zakończona w zatłoczonym metrze nie przyniosła pożądanych efektów. Właściwie nie przyniosła żadnych efektów poza tym, że Marissa Robillard została odwieziona do szpitala. 
Wściekły i zmęczony Joseph Volkmann wrócił do biura z papierowym kubkiem wypełnionym kawą. Rozsiadł się na niewygodnym fotelu i upił łyk kawy, spoglądając mimochodem na zegarek. I wtedy przypomniał sobie o lunchu i zamarł na ułamek sekundy. Czy Jacqueline Rosseau po upływie dwóch godzin od umówionego czasu nadal jest w barze chińskim, czy może nazwała go dupkiem i już dawno zamówiła coś na wynos, żeby zapchać się tym przed telewizorem w swoim domu? Zaryzykował i narzucił z powrotem płaszcz, po czym wybiegł z biura.

Zapłaciła za lunch, dała niewielki napiwek kelnerowi i zniknęła na ulicy, wciskając do torebki szkicownik. Planowała uzupełnić jeszcze zapasy potrzebne do malowania i resztę wieczoru miała spędzić na malowaniu emocji i uczuć, taki bowiem temat obrał sobie artysta, od którego chciała się uczyć sztuki. 
Zaopatrzyła się w farby, uszczuplając jeszcze bardziej swój portfel, po czym skierowała się do mieszkania, zastanawiając się w duchu, czy czerwony kolor na włosach będzie właściwy, bo przecież myślała o czymś nieco poważniejszym. Zapaliła po drodze papierosa, by dokończyć go przed drzwiami budynku, w którym znajdowało się ich mieszkanie. Wdrapała się leniwie na piętro i kopniakiem otworzyła drzwi, zamykając je za sobą na zasuwę. Ledwie weszła do pokoju, a usłyszała krzątanie po korytarzu, a w chwilę potem trzask drzwi wejściowych. Najwidoczniej JJ miała plany na wieczór. Nie drążąc dłużej tematu Jacqueline wzruszyła ramionami i zrzuciła z siebie masę ubrań, które miały chronić przed zimnem. Z miejsca zabrała się za farbowanie włosów; nie chciała odkładać tego na kolejny dzień. Następnie z farbą na włosach kręciła się po pokoju, paląc. Przez chwilę ponarzekała sama sobie, że bolą ją plecy, noga i że ma zły nastrój, zaś następnie wyciągnęła z szafy jedno, średniej wielkości płótno i kilka różnych pędzli. 
Było już późne popołudnie, kiedy pozbyła się farby z włosów i po wysuszeniu spojrzała w lustro. Uniosła nieco brew, po czym wzruszyła ramionami i wróciła do swojego pokoju. Zerknęła na puste płótno, wzięła pędzel do ręki i przez chwilę zastanawiała się, co chciałabym umieścić na pracy. Emocje i uczucia. Rzuciła pędzle na podłogę i przyłożyła dłonie do palety, na której znajdowały się podstawowe kolory. Roztarła na płótnie dłońmi farby, wyrzucając z siebie całą dzisiejszą obojętność. Bez większych planów w efekcie na płótnie widniała wątła kobieta stojąca nad wykopanym grobem, chwiejąca się tak, że odbiorca miał wrażenie, iż najlżejszy powiew wiatru zepchnie ją w otchłań. 
I wtedy odezwał się dzwonek do drzwi. Jacqueline niechętnie podniosła się z podłogi i poszła zajrzeć, któż zaszczycił ją swoją obecnością. Spodziewała się jakiegoś przydupasa, którego spławiła JJ, albo ewentualnie złego sąsiada, co też zdarzało się dosyć często. Ku jej zdziwieniu na klatce stał Joseph Volkmann. Kobieta przez chwilę bardzo intensywnie zastanawiała się nad tym, czy podawała mu swój adres, jednak w końcu otworzyła, brudząc klamkę farbą. 
-W czym mogę pomóc, detektywie? – Zapytała unosząc nieco brew. 
-Wpuścisz mnie do środka, czy mam tłumaczyć się połowie sąsiadów? – Odparł mężczyzna, rozglądając się po klatce schodowej. – Poza tym, brudna jesteś. – Dodał ścierając z jej policzka farbę. Jacqueline przez chwilę przyglądała się mężczyźnie, po czym wpuściła go do środka i zaprowadziła do swojego pokoju. 
-Byłem w barze, ale Ciebie już tam nie było. – Mruknął Joseph, gdy tylko znalazł się w pokoju kobiety. – Dostałem wezwanie na akcję, z której i tak nie wyszło nic konkretnego. Jesteś skłonna wybaczyć mi zatem spóźnienie? 
-Skąd znasz mój adres? – Zapytała nieufnie, myjąc dłonie w specjalnie ustawionej do tego celu misce. Volkmann przewiesił płaszcz przez oparcie krzesła, na którym chwilę później spoczął. 
-Przetrząsnąłem całą kartotekę policyjną i okazało się, że było zgłoszenie na Twoje nazwisko z powodu głośnych imprez. Poza tym jesteś współwłaścicielką Black Rose, wystarczyło więc zapytać barmana. – Jackie przez chwilę w myślach dusiła Mikey’a, zastanawiając się, jaka będzie jego mina, gdy nie dostanie w tym tygodniu darmowej butelki alkoholu na użytek własny. – Swoją drogą, co się stało z twoimi włosami? – Kobieta odruchowo dotknęła dłonią włosów.
-Pofarbowałam. Gdybyś się nie spóźnił, mógłbyś mi to odradzić. – Skrzywiła się, sięgając po papierosa.
-Nie, nie. Podobają mi się. Są inne. Takie, jak i cała ty. – Uśmiechnął się delikatnie, przeczesując dłonią włosy. – Nie zaproponujesz mi kawy? 
-Jesteś okropny, wiesz?
-Cóż, ponoć tak mówią.

Purpurowy zachód słońca budził zachwyt. Z wysoka wydawał się jeszcze piękniejszy, a odgłosy miasta powoli cichły. Było tak cudownie. Tak spokojnie. I tylko niknące za horyzontem leniwie, aczkolwiek wciąż i nadal słońce istniało w tej chwili. Dwoje ludzi siedziało na podłodze jednego z balkonów, sącząc gorący napój z kolorowych kubków. Co jakiś czas z ust kobiety wylatywały kłęby papierosowego dymu. Czasem oboje uśmiechali się do słońca, czasem nie odzywali się słowem, wpatrując w dal. 
Tylko ty.
Tylko ja.

_______________
Z dedykacją dla P. W., 
który był zadziwiająco wytrwały i się doczekał.
Z miejsca proszę też o zmianę zdjęcia na to, autorstwa pratikr: 
http://fc08.deviantart.net/fs71/f/2010/036/7/1/Red_hair_by_pratikr.jpg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz