Seattle, 12.02.2007 rok
- Mógłbyś chociaż na to spojrzeć?- Nieco zdenerwowany, damski głos. Skrzeczący w górnych partiach i taki, który absolutnie nie nadawał się do śpiewania. Gdyby posiadaczka tego głosu chciałaby się tym parać.. Nie, na pewno ktoś pomocny uciąłby jej wtedy język. Należał do Phoebe. Phoebe, zwana też okazjonalnie ‚Sassy’ była najbardziej wymagającą, niecierpliwą, pyskatą i nie liczącą się z nikim trzydziestoletnią kobietą. Zazwyczaj ubrana w zbyt obcisłe kostiumy z przeceny, ze stopami wciśniętymi w niebotycznie wielkie i spiczasto zakończone szpile, którymi dałoby się zabić jakiegoś niewinnego człowieka. Nie była tu nawet nikim ważnym, ale każdy wiedział, że nie warto z Sassy zadzierać. Tego się nie robi, kiedy chce się żyć.
- Nie wiem Phoebs, moim zdaniem wszystko jest w porządku. Jeff nie zrobił nawet literówki, więc co chcesz poprawiać? Artykuł jest taki, jak sobie zaplanowałaś.- Odpowiedział niski, męski głos. Nieco szorstki, wydawał się należeć do dojrzałego, ustatkowanego mężczyzny, może palacza. Zgadzało się tylko to ostatnie, bowiem posiadacz owego głosu miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Świeżo wyprasowaną koszulę na sobie, kilkudniowy zarost i rogowe okulary wciśnięte na nieco zakrzywiony nos. Tak naprawdę był o wiele starszy, niż wskazywałby na to jego wygląd. Okulary zakładał tylko do czytania. Koszula w kratkę była miłą odmianą od garniturów, które do tej pory musiał nosić.
I wcale nie był żadnym dziennikarzem.
Williams znalazł się w Seattle zupełnie przez przypadek. Sam wysłał się tam na długi urlop, zastanawiając się czy w ogóle wracać kiedyś do Nowego Yorku. Lubił deszcz i taką deszczową aurę tego miasta. I był z dala od miejsca, które ostatnimi laty szczerze znienawidził. Praca, która wydawała się mu już kompletnie bez sensu, błahe zamiłowanie do motorów, które chyba mu już minęło i jeden, wyjątkowy zawód. Gdyby nie wspaniała, wielka rodzina, którą kochał całym sercem pewnie to Seattle uczyniłby swoim miejscem na ziemi. Tutaj nauczył się korzystać z komunikacji miejskiej. Tutaj nauczył się, że wcale nie nadaje się tylko do bycia prawnikiem i ‚Seattle press’ było tego najlepszym przykładem. Okres od lutego, do października upłynął mu właśnie pod znakiem tej gazety. I Sassy.
Kobieta, z którą się nie zadzierało, kobieta wyszczekana i wyglądająca jak złowroga czterdziestolatka okazała się być całkiem wrażliwą i zagubioną osobą, która potrzebowała jakiegoś przewodnika. Kiedy zdejmowała wysokie szpilki okazywała się być dziwnie mała. Odrzucając kostium z przeceny i widząc ją w dresach człowiek uświadamiał sobie, że poza pracą Sassy naprawdę potrafi być zwykłym człowiekiem. Brak umiejętności kucharskich przyprawiał nawet o uśmiech rozbawienia. Fakt, że pod przesadzonym makijażem ukrywała się delikatna twarzyczka był wręcz zadziwiający. To właśnie taką Phoebs miał okazję poznać Christian. W pracy oboje potrafili zachowywać się jak początkujący dziennikarz i jego przełożona. Poza nią to on wiódł prym, otaczając kobietę opieką, pozwalając jej być wieczorami tą słabszą, zagubioną, przestraszoną i nieporadną. Układ ten był niezwykle prosty. On miał na kogo przelać swoje opiekuńcze odruchy, które nabył przez wychowanie w wielkiej rodzinie. Ona mogła chociaż wieczorami przestać udawać, że jest silną heterą. Rankami wszystko wracało do normy.
Dres zamieniony na kostium. Makijaż. Kawa i papieros. Władza w rękach. On uległy. Spokojny. Rzetelny dziennikarzyna, który niewiele miał do gadania.
Jej mieszkanie pachniało cynamonem. Zawsze wydawało mu się, że cynamon jest wszędzie. W kątach, w łazience, rozsypany na grzejniku by jego zapach rozchodził się wszędzie. Cynamonem pachniała ona, chociaż nie miał pewności czy były to jej perfumy, czy może już ona sama. Szarlotka przyniesiona z cukierni na rogu też była z cynamonem. Jedzona o drugiej w nocy, na skórzanej kanapie, na której leżały karty. Scrabble na podłodze. Monopol na stole w kuchni. Trzydziestolatkowie grali w karty. Grali w scrabble i monopol, uciekając od dorosłości, która przytłoczyła ich oboje. Zachowywali się jak dzieci, jak szczeniaki z liceum, byleby wydłużyć czas bycia sobą. Rano wracali do normalności, skroplonej zimnym deszczem.
Jedzenie. Gra. Picie. Zabawa. Seks. Miłość. Filmy. Wino. Muzyka. Taniec. Scrabble. Szarlotka. Monopol. Cynamon.
Sassy miała na niego wpływ. Nie taki, jakby się można było spodziewać widząc dojrzałą kobietę. Ona zamiast myśleć o rodzinie i dzieciach myślała o pracy. Czasami tylko, tylko z Williamsem zamieniała się w rozchichotaną dziewczynkę, która miała ochotę skakać na bungee, jeść chipsy, spędzić noc na plaży albo iść do klubu i wrócić nad ranem, bez butów i gotówki. Zamiast kierować go w dobrą stronę, cofałą go do lat wcześniejszych. On zamiast myśleć o rodzinie i dzieciach, o dobrej pracy i domku na wsi myślał czy dzisiaj upiją się do nieprzytomności i oboje zasną w wannie, czy może jednak wybiorą się na koncert jakiejś metalowej grupy. Williams zapomniał ile miał lat. Zapomniał o rodzinie i o tym, że coś go w Nowym Yorku trzyma. Phoebs dostała awans. Została redaktorką naczelną SP. Mniej czasu na bycie sobą. Wiecej czasu w niewygodnych szpilkach. Mniej czasu dla niego. Więcej czasu dla Seattle.
Rezygnacja złożona na mahoniowym blacie. Rezygnacja w niebieskich tęczówkach Sassy. Wypowiedzenie. Żal. Jej depresja. Jego tęsknota. Brak cynamonu. Jej alkoholizm. Jego ucieczka.
New York, 14.12.2011 rok
Zabawki porozrzucane na podłodze, zmięta koszula przewieszona na krześle. Zapach jajecznicy w powietrzu i Christian, który zjawił się u siostry w późnych godzinach nocnych, z jedną, małą walizką, budząc ją prawie nieprzytomną. Tysia nie pytała, ale też nie miała okazji się porządnie ucieszyć. Była zbyt zmęczona i zaspana, by należycie powitać brata. Dopiero rano zrobiła mu jajecznicę, krzątając się po kuchni, podczas gdy Amelka rysowała wujkowi wielką laurkę z kwiatkami i napisem ‚wujcio Chris’. Obie nie miały żalu, że go tu nie było przez ten czas. W powietrzu wisiała tylko radość i wiele niewypowiedzianych jeszcze słów, na które Matilde miała zamiar cierpliwie poczekać.
- Święta spędzacie mam nadzieję u nas. Anthony przyleci z Londynu?- Spytał z delikatną nutą ciekawości w głosie. Poznając Brytyjczyka miał okazję w jakiś sposób nadrobić fakt, że opuścił i ją, prawie z dnia na dzień. Z jej opowieści wywnioskował jedynie, ze to dobry facet. Dobry facet dla niej.
- Nie, wraca tu dopiero pod koniec stycznia, więc my pewnie zawitamy do Was. Ale nie zaciągniesz mnie na żaden kulig Williams!- Zastrzegła od razu, machając mu przed nosem drewnianą łopatką, którą mieszała smażącą się na gazie jajecznicę. Dobrze, że był, ale naprawde nie miała zamiaru być wytarzana przez trzynastkę ludzi w śniegu. Sanworth zabiłby ich wszystkich, gdyby tylko się o tym dowiedział.
Spokój. Stabilizacja. Dwupokojowe mieszkanie. Powrót do ukochanego motoru. Nowa praca. Stary telefon. Wiadomość od Sassy. Żal. Ignorowanie? Goździki w pomarańczach.
Christian Williams, 33 lata. Prawnik.
http://weheartit.com/entry/21093586
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz