niedziela, 22 stycznia 2012

1862. Bezpowrotnie stracona jest każda chwila, której nie wypełnia miłość.

 Ponoć prawdziwa miłość się nie kończy i Abby Blackwood żyła właśnie w takim przekonaniu, pomimo tego, że jej ukochany ją zostawił. Porzucił, bo wojna na drugim końcu świata była ważniejsza, bo fakt, że byli ze sobą praktycznie od zawsze – nic nie znaczył. Nie dla niego, przynajmniej takie wrażenie mogła odnieść młoda kobieta, która do tej pory nie ułożyła sobie życia, tylko z każdym dniem zmagała się z nowymi przeciwnościami losu, z trudem stojąc na nogach bez niczyjej pomocy. Zawsze pewna siebie, uśmiechnięta, piękna, rozpromieniona, teraz zamieniała się we wrak człowieka, wewnętrznie była bliska załamania, które zdawało się być nieuchronne.
   Sprzątając swoje dość duże mieszkanie, które dostała od bogatych rodziców na dwudzieste pierwsze urodziny, zdała sobie sprawę, jak bardzo jest samotna, że jednak Nowy Jork nie jest tym rajem, o którym marzyła za dziecka. Wychowywana na przedmieściach, w domu pełnym przepychu, zawsze otoczona ludźmi, których nawet nie znała, wysyłana na najlepsze zajęcia, mająca najlepsze stopnie, dobrze ubrana, uczesana, pomalowana. Wydawała się być dziewczyną bez skazy, ideałem. Owszem, osoby nie znające jej naprawdę, mogły tak ją postrzegać, ale tylko nieliczny byli dopuszczeni do niej na tyle blisko, aby zapoznać się z jej charakterem, aby spojrzeć prawdziwe oblicze tej kruchej blondyneczki. Nie mogła uwierzyć, że całkiem niedawno rozpoczął się kolejny, czwarty już rok bez Johna. Bez człowieka, który znaczył dla niej wszystko, mimo sprzeciwów jej całej rodziny. Był przy niej zawsze, znał ją na wylot i potrafił wytrzymać nawet najgorszą burzę, jaką rozpętała. A potrafiła dawać innym w kość, nie zawsze świadomie. I mimo tego, że nie spędzali ze sobą każdego dnia, że widywali się niezwykle rzadko – była pewna, że to jest człowiek, z którym chce spędzić resztę swojego życia. Nigdy nie przypuszczała jednak, że on ośmieli się ją zostawić, uważając, że trzyma ją przy sobie na siłę.
   Westchnęła cicho, zerkając na ich wspólną fotografię na lotnisku, kiedy w mundurze trzymał ją w ramionach, a ona rozradowana, a zarazem zapłakana muskała ustami jego czoło. Pamiętała tę chwilę, kiedy uniósł ją w powietrzu, a ona objęła go ramionami i nie pozwoliła się puścić przez kilkanaście minut. Tak było przy każdym jego powrocie. Do czasu. Do roku dwa tysiące ósmego, kiedy do ostatni raz silne ramiona objęły ją w uścisku.
   Doskonale pamiętał tamtą chwilę; ostatni moment, kiedy miał ją w swoich ramionach, kiedy wąchał jej włosy, muskał usta i czoło… Było to dzień przed jego wyjazdem; przyszedł do niej, decydując za ich dwójkę i mówiąc, że nie ma sensu, by byli nadal z sobą. On i tak większość roku spędzał na wojnie; wpierw w Iraku, potem w Afganistanie… Nie, wojsko nigdy nie było dla niego ważniejsze od Abby. Nigdy. Znał ją całe życie i niemalże całe ją kochał, był z nią. Miał jednak osiem lat, gdy jego rodzice się rozwiedli, wcześniej sprawiając, że jego dzieciństwo było jedną, wielką kłótnią. Nie potrafili ze sobą rozmawiać, a ta nieumiejętność najbardziej odbijała się na ich jedynym dziecku.
   W odróżnieniu od swojej ukochanej pochodził z doprawdy niebogatej rodziny, momentami nawet biednej, szczególnie gdy ojciec poszedł w swoją stronę, zostawiając matkę i jego z długami i pustą lodówką. Chociaż był wówczas jeszcze jedynakiem, od zawsze wyróżniał się odpowiedzialnością, która okazała się być bardzo przydatna, gdy został sam z rodzicielką. Matka jednak, mimo całej swojej miłości do Johna, nie do końca radziła sobie z sobą; gdy miał dziewięć lat, zaczęła spotykać się co noc z innym mężczyzną, zarabiając dzięki temu dodatkowe pieniądze, przede wszystkim jednak, rekompensując sobie częściowo wiecznie odczuwaną samotność. Sześć lat później, będąc piętnastolatkiem, został starszym bratem Anabelli Rose, tak naprawdę stając się przy okazji również jej matką i ojcem w jednym. Po kolejnych dwóch latach, dwunastego stycznia dwa tysiące drugiego roku, czyli dokładnie w swoje siedemnaste urodziny, zaciągnął się do wojska. Chciał w ten sposób wesprzeć finansowo matkę oraz wyrwać się w końcu z budynku, którego domem chyba nigdy nie mógł nazywać. Domem było dla niego każde miejsce, gdzie był z Abby… Nie mógł jednak zamieniać jej życia w wieczne czekanie. Zbyt mocno ją kochał, dlatego się z nią rozstał. Przez swój czyn, nie wiedział nawet, że matka dziewięć miesięcy przed jego ostatnią wizytą w Wielkim Jabłku, urodziła kolejne dziecko, drugiego syna – Samuela Ryana. Nie widywał się z nią, przysyłał jej jedynie pieniądze. Nie miał również pojęcia, jak wygląda jego dwunastoletnia już siostra. Nie wspominając już o tym, że już kompletnie nic nie wiedział o życiu ukochanej dziewczyny.
   Teraz, po przeszło trzech latach milczenia, wyszedł z samolotu, wchodząc na lotnisko Johna Kennedy’ego, w Nowym Jorku, mając na sobie mundur żołnierza i przewieszony przez ramię plecak. Jego bardzo młodo wyglądająca twarz, wyrażała zmęczenie i zagubienie, ale też swego rodzaju ulgę. Dopiero wyszedł z samolotu, a już nie potrafił się odnaleźć w czymś, co inni nazywali „normalnym światem”, „cywilizacją”. Spędził dziesięć lat w strefie wojny, jedynie z małymi przerwami – trudno było wówczas harmider i chaos, panujący na lotnisku, odbierać jako przejaw normalności ze strony Nowojorczyków. Ciężko wzdychając, zmusił się do uśmiechu, przymykając powieki i wyobrażając sobie twarz drobnej blondyneczki. Sam ten widok sprawiły, że na sercu zrobiło mu się lepiej, a wszelkie złe wspomnienia i myśli, odeszły na kilka chwil w zapomnienie. Zmierzał właśnie do domu…
   Nie spodziewała się żadnych gości. Odkąd dowiedziała się, parę tygodni temu, że jest chora i że musi rozpocząć chemioterapię, nie wierzyła we własne nieszczęście. Trzy miesiące temu zmarł jej ojciec, matka się załamała, dwóch braci wyjechało do Europy, a młodsza siostra wyruszyła w świat, nie dając nikomu znaku życia od przeszło roku. Pozornie szczęśliwa i wszystko mająca rodzina rozpadła się i każdy żył swoim życiem. Większość jednak miała kogoś – żonę, kochankę, przyjaciela, lekarza. A ona? Ona była sama. Nieliczni przyjaciele nic nie wiedzieli i tak miało pozostać. Nie chciała afiszować się ze swoją chorobą, rozgłaszać światu, że wykryto u niej białaczkę. Żyła w swoim własnym świecie, prowadząc przytulną kawiarenkę.
   Dzwonek do drzwi zaskoczył ją. Zwykle informowano ją z lobby, że ma gościa, który czeka. Nie wpuszczano ludzi od razu. O to prosiła. Nie chciała być nachodzona przez ludzi w chwilach swojej słabości. A na słabość pozwalała sobie jedynie w apartamencie, który był wielki. I przez swoje rozmiary przytłaczał ją jeszcze bardziej i bardziej. Schowała ramkę ze zdjęciem do szuflady komody, przy której stała i poprawiając rozciągnięty sweter, który zsuwał się z jej ramienia, ruszyła do drzwi, bezceremonialnie i bez zastanowienia, po prostu je otwierając.
   - Johnny…
   Serce młodej kobiety zatrzymało się w miejscu, niebieskie oczęta zaszły łzami, a oddech stał się urywany i niepewny. Gdyby trzymała coś w dłoni, z pewnością znalazłoby się na podłodze. Cofnęła się o krok, praktycznie wpadając na swoje porozrzucane buty. Nie wierzyła. Ani własnym oczom, ani pozostałym zmysłom. Przecież odszedł.
   Wszedłszy do jednego z wielu wielkich budynków na Manhattanie, przywitał się skinieniem głowy i lekkim uśmiechem ze stróżem, który na jego widok zawołał jedynie przyjazne “dzień dobry”. Mógł zapuścić zarost, całkiem ogolić głowę i być ubranym w mundur żołnierza wojska USA, jednak i tak go tutaj rozpoznawano. Jeszcze kilka lat temu bywał w tymże miejscu kiedy tylko mógł, niezależnie od pory dnia lub nocy, albo pogody. Teraz z kolei, wchodził nie do końca przekonany co do swoich czynów, do jednej z wind i naciskając na tablicy z numerami odpowiednie piętro. Z każdą sekundą, jego serce biło coraz szybciej, a jego głowę i duszę nachodziły sprzeczne myśli i uczucia. Sam ją zostawił, nie miał prawa tutaj przychodzić, lecz… Och, jak on za nią tęsknił! Jak cholernie mocno za nią tęsknił… Ileż to razy chciał zadzwonić albo napisać list. Tak, list – nie pisywał jej e-maili, woląc posługiwać się w korespondencji tradycyjną metodą komunikacji.
   Dojechawszy na piętro, na którym znajdował się apartament jasnowłosej, przejechał dłonią po swojej łysej głowie, podchodząc już pewniejszym krokiem w stronę odpowiednich drzwi i dwukrotnie do nich pukając. Nie był przyzwyczajony do luksusu, przenigdy jednak nie oceniał swojej ukochanej przez pryzmat pieniędzy lub powierzchownego zachowania. Wiedział jaka była naprawdę i taką ją uwielbiał; ją całą, z zaletami i wadami. Doczekawszy się w końcu otworzenia przez nią drzwi, starał się zachować pokerową twarz. Nie od razu spojrzał na stojącą w progu Abby. Nie od razu… Ostatecznie odważywszy się na to, wbił w nią swoje zielonozłotawe spojrzenie, zatapiając w  utęsknionym przez siebie widoku.
   Wpatrywał się w milczeniu jej duże, pełne zdziwienia oczy, o tak uwielbianej przez niego, niebieskiej barwie. Uśmiechnął się nieco niepewnie na widok ukochanej twarzy dziewczyny, która mimo wszystko, nadal była dla niego najważniejsza. Nie dostrzegał teraz tego jak bardzo się zmieniła, jak zmarkotniała; zbyt mocno za nią tęsknił, za tonem jej głosu, który zawsze koił jego uszy… Za tym, jak wymawiała jego imię, posługując się zdrobnieniem, na które tylko ona miała przyzwolenie – reszta nazywała go Jackiem lub po prostu Johnem.
   - Witaj, Abby – powiedział spokojnie swoim barytonem, pozwalając sobie na przekroczenie progu jej apartamentu, łapiąc ją tym samym w pasie i chroniąc przed upadkiem na podłogę. – Abby… – powtórzył, tym razem już szepcąc i czekając aż spojrzy ponownie na jego twarz. Gdy w końcu to uczyniła, poczuł że po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy, ogarnia go spokój. Pochyliwszy się nad jej drobną osóbką, przyciągnął ją ostrożnie bliżej siebie, mocno się w nią wtulając, niczym mały chłopiec, stęskniony za ramionami matki.
   Co miała powiedzieć? Że kocha go tak bardzo, że nie potrafi bez niego normalnie funkcjonować? Że jest bez niego wrakiem człowieka, którym była przy nim. Wdzięczna za ratunek przed upadkiem, westchnęła cicho, pozwalając mu się w siebie wtulić. Wyglądało to doprawdy komicznie, bowiem była niższa od niego o całe trzydzieści centymetrów, wyglądała przy nim jak małe dziecko, a nie należała przecież do najniższych osób. Objęła go chudymi, wątłymi ramionami, zrzucając z jego ramienia plecak i pozwalając łzom spływać po bladych, wychudzonych policzkach. Stała na palcach, chcąc w ten sposób mieć go jeszcze bliżej siebie. Nigdy, już przenigdy stąd nie wypuścić.
   - Zabiję cię, Johnny… – mruknęła, przymykając powieki i ciesząc się jego kojącym zapachem, bliskością znienawidzonego przez nią munduru, w którym się pojawił. W odpowiedzi usłyszała jedynie krótki choć szczery śmiech.
[zdjęcie]
Abby Blackwood, lat 25. Właścicielka kawiarni.
[zdjęcie]
John Francis Byrne, lat 27.  Żołnierz, który będąc w Stanach pomaga w prowadzeniu kawiarni Abby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz