czwartek, 26 marca 2009

833. So don’t give up, stand ’til the end

Nigdy nie przypuszczałem, że słuchanie o własnym braku świadomości może być takie zabawne. Z jednej źle się czułem, gdy nie potrafiłem wyjaśnić sobie kim jest mama, bracia, tata, Amrei czy Sam. Jednak z drugiej strony, zabawne rzeczy wyczaniałem i bardzo żałuje, że nie mogłem zobaczyć mojego prowizorycznego namiotu, czy jak to ujęły pielęgniarki „szoku cukrowego”, że nie było mi dane posłuchać kiedy bredziłem jak pięciolatek. Lekki uśmiech pozostał na mojej twarzy, gdy lekarka skończyła opowiadać i wyszła z sali.

Chciałem odetchnąć, ale nie mogłem. Zrobiło mi sie dziwnie duszno, chociaż nie powinno. Po chwili było juz w porządku ale to, że się dusiłem zdarzało sie coraz częsciej. Moja i tak jasna skóra z dnia na dzień stawała się coraz bledsza a miejscami nawet sina. Moje lodowate dłonie stały się wręcz niemożliwie zimne, razem z całą resztą mojego ciała. Przygryzłem lekko wargę. Szpitalna cisza, sprawiała że słyszałem każdy swój oddech. A wraz z nim słyszałem niewyraźnie rzężenie i świsty. Nigdy wcześniej nie słyszałem takich dźwięków towarzyszących zaczerpnięcia tlenu. Nigdy nie miałem żadnych uzdolnień czy specjalnych predyspozcji do medycny, ale zaczęło mnie intrygować jak wyglada niewydolność płuc. Przykryłem się szczelnie kołdrą. Za szybą zobaczyłem Kevina, który założył ręce na klatce piersiowej i co chwila zwracał twarz w czyimś kierunku, słuchając tej osoby z wyraźny niepokojem…

Nie mogę powiedzieć, że wizyty Samanthy, Amrei, Chrisi,Enkeli, Amelii braci czy rodziców nie były w żadnym stopniu przyjemne. Zawsze wtedy miałem ochotę walczyć. Teraz jednak nie pragnąłem bardziej niczego niż samotności. Nie chciałem by patrzyli na mnie w takim stanie. Jeśli to jednak miał być koniec nie chciałem, żeby zapamiętali mnie w takim stanie. Ale z drugiej strony, przecież ma być dobrze tak? Mam wrócić do domu. Mam mieć w końcu normalne życie.

- Idź sobie. – napisałem na kartce i podniosłem ją żeby Kevin mógł odczytać. Uniósł do góry jedną brew i napisał na swojej kartce:

- Śnisz, dziecko drogie. Dopiero przyszedłem. Nigdzie się stąd nie ruszam.

- Spadaj K2! – wiedziałem, że będzie mi przykro kiedy mnie posłucha, ale przecież w koncu stąd wyjdę.

- Przykro mi, ale masz szans się mnie stąd pozbyć. – ponownie podniósł kartkę pokazując mi język.

Jego obecność mi nie przeszkadzała, jednak czułem sie zażenowany swoim stanem i tą słabością.A teraz zastanawia mnie jedno…czemu lekarze i pielęgniarki, cały czas chcą ze mną rozmawiac o śmierci? Czemu starają mi się to wytłumaczyć? Chcą mnie na to przygotować? Może jednak nie mam żadnej szansy. Nawet cienia? Ale to przecież niemożliwe. Jeśli miałbym umrzeć, umarłbym po kilkunastu minutach a tymczasem się trzymam. Wciąż żyję…no przynajmniej egzystuję w szpitalnych warunkach. Nie boję się śmierci, jednak nie chcę umierać mam zbyt silną wolę życia. Nie po to wycierpiałem to wszystko w moim życiu, żeby teraz poddać sie durnej chorobie. Po to wszystko było? Żeby ze mnie zakpić? Żebym był jakimś bohaterem tragicznym? Odetchnąłem głęboko przypominając sobie to przedstawienie, granie pełną troski matkę i wymiana zdań z ojcem a następnie byłem wolny. Przez chwilę czułem, że mam farta. Ta krótka chwila. To cudowne uczucie, gdy stanąłem na progu szkoły taszcząc swoją walizkę. A teraz koniec? Myślałem, że cierpimy po to, żeby w końcu być szczęśliwi a nie…żeby teraz umrzeć. To jak kwiaty, które wróciły do życia po zimie a nawiosnę je wyrwali.

 And I don’t want the world to see me 
’cause I don’t think that they’d 
Understand 
When everything’s made to be broken 
I just want you to know who I am

- Charlie? – jedna z lekarek usiadła na skraju mojego łóżka. Nie spojrzałem na nią, skubiąc pościel.Czego jeszcze ode mnie chcą? Przez ostatnie kilka dni, odbierali mi nadzieję, której zawsze miałem mnóstwo. Teraz już nie byłem pewien. Teraz liczyłem na cud. A oni wciąż czegoś ode mnie chcą. Nie patrzyłem na nią, szczerze zafascynowany fałdami materiału. Dotykałem go delikatnie, zdajac sobie sprawę, że to okropnie miłe. Nigdy nie zwracałem uwagi na to jak miękka jest pościel.Nigdy nie myślałem o tym, ze ona będzie świadkiem mojej smierci. A to wszystko przez lekarzy, którzy odebrali mi nadzieję.  – Charles.

Uniosłem wzrok ciskając w kobieta gromami. Rozczochrane blond włosy, które straciły jakikolwiek blask.Oczy… Spokojne, ale nie tak jak kiedys. Spokojne, zimne, bez wyrazu, ponure, zagubione…puste spojrzenie tych stalowo-niebieskich oczu, które miałem po ojcu. Cienie pod oczami, w odcieniach brązu i purpury. Powieki i gęste rzęsy. Brwi uniesione z kpiną i wyczekiwaniem. Usta bez żadnego usmiechu, ale tez nie załamane. Bez żaadnego wyrazu. Blada jak mąka cera. Gdyby przede mną siedział Joe, nie przestraszyłby się może zacząłby się śmiac, że wyglądam jak zombie? Albo jak wampir? Gdyby Joe zaczął się śmiać, smiałbym się z nim. Ale teraz to już nie miało znaczenia. Oblizałem powoli wargi po czym zapytałem tak cicho, że zwykły podmuch wiatru czy trzask ognia mógłby to zagłuszyć. – Słucham?

- W porządku? Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej. – zaryzykowała. A jednak. Zacząłem się śmiac. W tak okropny sposób. Głośno i z kpiną. Z nutą histerii wplecioną w złości.

- Wprost wspaniale. – odparłem łapiąc oddech. – Świetnie się czuję. A chciała pani o czymś ze mną porozmawiać? – odchyliłem się lekko w tył, gapiac sie w sufit. – Nie mam ochoty z wami rozmawiać. Nie mam ochoty odliczać z wami do konca. Bo to nie jest żaden Nowy Rok. Ten koniec nie będzie miał żadnego początku. W sali zwolni sie łóżko, w szkole zwolni się ławka. Jesteście tak święcie przekonani o mojej śmierci to dlaczego nie dacie mi odejść …chociażby teraz? – mówiłem cicho i bezbarwnym tonem, ale w środku wciąż się gotowałem. Spojrzałem w jej oczy widząc, że obawia się chociażby otworzyć usta. Młoda kobieta. Niedoświdaczona. Nie przygotowana na moją reakcję. – Po co mnie do tego szykujecie? Myślicie, że zmarnowanie mi w ten sposób reszty czasu coś da? Bo mnie nic nie dało. A zabrało mi wszystko. Niech pani wyjdzie. – powiedziałem na koniec stanowczo. Kobieta nie ruszyła się z miejsca, przypatrujac sie mi z niepokojem. – Powiedziałem, żeby pani wyszła. Proszę wyjść. – oznajmiłem z naciskiem, ale w moich oczach zalśniła prośba. Nie chciałem słuchać tego, co sie może zacząć dziać. Nie chciałem dyskutować o tym co będzie jak usłyszę ten cho.lerny pisk. Może kilka dni wcześniej chętnie bym o tym porozmawiać. Śmiałbym się i żartował z tego wszystkiego. Z nadzieją wpatrywał się w szybę, w napięciu czekając aż zobaczę roześmianego Franklina i jego krzywe litery na białej kartce. Może znów serce podjechałoby mi do gardła wraz z wizytą Chrisi. Ale ludzie w szpitalu zabili we mnie Charliego i nie miałem pojęcia czy jeśli wyzdrowieję jemu uda się wrócić. Oni pokazali mi, że nie warto mieć nadzei bo i tak wszystko w koncu przepadnie. Z trudem łapałem oddech, widząc, że kobieta wciąż jest przede mną. Na początku miałem ochotę krzyknąc, ale wyzbyty emocji i siły opadłem na poduszki. – Wie pani co? Może sobie pani tutaj siedzieć. Proszę bardzo. - burknąłem zamykając oczy.

And you can’t fight the tears that ain’t 
Coming 
Or the moment of truth in your lies 
When everything feels like the movies 
Yeah you bleed just to know you’re alive

Spodziewałem się wszystkiego. Ale nie tego…

Into your head, into your mind 
out of your soul, race through your veins 
You can escape, you can escape.

Bracia stali na scenie i grali. Roześmiani. Uśmiechnięci. Skakli po scanie, wygłupiali się.Dawali z siebie wszystko. Nie myśleli o niczym. Enkeli wdrapała się z pomocą Nathana na scenę. Nie było publiczności. Zaczęła rzucac w dół kwiaty. Kath wrzeszczała na nią i szarpała materiał sukienki, której kolor wymuszał smiech; oczojebny róż widoczony z kilku kilometrów. Amrei rzuciła przed siebie patyk, za którym pobiegły dwa szczeniaki. Chris jeździła w około Nicka na mojej desce. Vanessa nuciła pod nosem wesoło machajac rękami. Narcisse przytargała węża strażackiego i oblała wszystkich wodą. Trish miała na sobie białą koszulkę i czerwoną spódniczkę i takie same pompony cheerlederek. Lucy czekała na coś, co chwila zerkajac na zegarek. Daniel ścigał się z Irmelin na szpitalnych wózkach. Eve…tak przypuszczam, że to była ona bo aparat, który trzymała był tak ogromny, że zasłaniał je głowę. Alex rozwiązywała na telebinie matematyczne zadanie a Amelia, zakryła sobie oczy dłonią by tego nie widzieć. April. Coleen, Juli, Claudine. Dla mnie Nowy Jork nie był miastem. Oni byli dla mnie Nowym Jorkiem a Nowy Jork był dla mnie w tej chwili całym światem. Uśmiechnąłem się, a po chwili przede mną stanęła Julia [ nie Juli! xD ] w białym kitlu. – Ty przeciez nie zyjesz. – oznajmiła i wszystko zniknęło…

Into your life, into your dreams, 
Out of the dark, so light again. 
You can exclaim, you can exclaim.

Obudziłem się w środku nocy, w ciemności do której już przywykłem. Nie mogłem złapać oddechu. Moja klatka piersiowa unosiła się szybko i opadała, ale do płuc nie docierał nawet minimetr sześcienny tlenu. Zacząłem się krztusić. Łzy z ostatniej chwili spływały mi po polizkach do otwartych ust. Wirowało mi w głowie. Muszę złapać oddech. Chociaż jeden. Błagam. Wcisnąłem ten nieszczęsny guzik. Przy mnie pojawił się natychmiast wysoki blondyn z australijskim akcentem [ Dzisiaj doktor House xD Dzisiaj doktor House ]. Przyłożyl mi do ust maskę tlenową, chociaż widziałem że chętnie dałby mi sie udusić.

Don’t let nobody tell you, your life is over, 
Be every color that you are, 
Into the rush now, 
You don’t have to know how, 
Know it all before you’ll try.

Spałem z maską tlenową na ustach. Nie dam sobie wmówić, ze moje życie się skończyło. Zerknąłem na kartkę przy moim łóżku.  Charles Mathieu Jonas. Jonas – to nie pozwala mi się poddać. Jonas – nigdy nie odpuszczę. Charles – będę miał nadzieję. Mathieu – będę uparty. A za jakiś czas wreszcie stąd wyjdę. Bójcię się ludzie.



Cierpienie wymaga więcej odwagi niż śmierć.

— Napoleon Bonaparte

[ Wybaczcie, że was tak zarzucam notkami, ale w koncu mam wyzdrowiec, nie? xD No i poza tym musiałem odreagować ten  $%@#&@#  liberalizm. Dziękować ]


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz