piątek, 27 marca 2009

836. Kolorowe smugi.

Wyjrzałam przez okno na roztaczający się przed College’em krajobraz. O ile takmożna nazwać ulice pełne samochodów bez najmniejszego skrawka zieleni.Podniosłam wzrok i ujrzałam niebo zasnute niemalże czarnymi chmurami. Wiatrbezlitośnie smagał nagie gałęzie drzew. Niewielkie kałuże na ulicy pokryły siędelikatną warstwą lodu. A jeszcze wczoraj świeciło słońce… Nienawidziłam takichwahań pogody. Zmieliłam w ustach przekleństwo i sprawnym ruchem zaciągnęłamzasłony. W pokoju zapanowały iście egipskie ciemności. Jedynym elementem, któryudało mi się dostrzec były żarzące się. zielone oczy mojej kotki. Uśmiechnęłamsię do siebie i podreptałam do kuchni. Sięgnęłam dłonią do włącznika światła.Pomieszczenie rozświetliło słabe światło jarzeniówki. Zamrugałam kilkakrotnieby przyzwyczaić oczy do jasności. Odkręciłam się gwałtownie, gdy usłyszałamhałas. To była Spinka. Zamruczała niecierpliwie.

-Już,już…-wymamrotałam i wyjęłam z lodówki butelkę mleka. Na szczęście nie byłapusta. Nie miałam ochoty na spacerek do sklepu w taką pogodę. Podsunęłam kotumiskę pod nos. Zielone ślepia zwierzęcia przez chwilę wpatrywały się we mnie,po czym skupiły swą uwagę na miskę z mlekiem. Ostrożnie wyminęłam Spinkę iskierowałam swoje kroki do pokoju. Wyciągnęłam spod łóżka książkę i otworzyłamna pierwszej stronie. Od dawna zabierałam się do przeczytania jej, ale zawszecoś mi w tym przeszkadzało. Teraz też nie mogłam skupić swojej uwagi nalekturze. Po raz setny czytałam to samo zdanie, ale i tak nic do mnie niedocierało. Porzuciłam książkę i zaczęłam rozglądać się po pokoju. Mój wzrokślizgał się z jednego przedmiotu na drugi. W końcu spoczął na stosie rzeczyrozrzuconych w kącie. Leżały tam moje sztalugi, farby, ołówki, pędzle, pastele,rysiki i wiele, wiele innych, ułożonych w niezgrabny stos. Nie ruszałam ich odmojego przyjazdu do College’u. Przez te wszystkie miesiące leżały tu obrastająckurzem. Dzień, w którym ostatnio chwyciłam za pędzel wydawał mi się takiodległy…Tyle się wydarzyło…Pokręciłam głową i podeszłam do wspomnianychwcześniej przedmiotów. Ostrożnie wydobyłam stamtąd wielką tekturową teczkę. Zkolei z jej wnętrza wyjęłam pokaźny plik kartek . Zaczęłam powoli studiowaćkażdą z nich. Na jednej z nich widniał widok na Big Bena, namalowany zaledwiedzień przed moim przyjazdem tutaj. Powoli przerzucałam kolejne kartki, aż wkońcu natrafiłam na dziecięce bazgroły w moim wykonaniu. Ludzie mieli za dużegłowy, inne części ciała także wyglądały nieproporcjonalnie. Obrazekprzedstawił moją rodzinę. Wtedy była jeszcze w komplecie. Rysowałam to, majączaledwie sześć lat. Ojciec jeszcze nas nie zostawił. Udawał, że choć trochę muna nas zależy. Przynajmniej zostawił mi coś w spadku: też potrafiłam kłamać wżywe oczy, ale nigdy po to by komuś zaszkodzić. Robiłam to dla dobra drugiejosoby. To niedorzeczne. Kłamie się dla własnych celów z egoistycznych pobudek. Zcichym westchnieniem schowałam rysunki do teczki.  Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł. Adlaczego by teraz czegoś nie namalować? Wyciągnęłam rękę w stronę sztalug. Kilkaminut później rozłożyłam sztalugi i farby. Już miałam zabierać się do pracy,gdy nagle poczułam cichutkie burczenie w brzuchu. Szybko wyciągnęłam komórkę izamówiłam pizzę. W międzyczasie zabrałam się za malowanie. Zanurzyłam pędzel wfarbie i kilkakrotnie pociągnęłam nim po białej kartce. Po jakiejś pół godziniektoś zapukał do drzwi. Odłożyłam na bok farby i pędzle. Podeszłam do drzwi iotworzyłam je z wielkim rozmachem. Pizza! Wręczyłam dostawcy należną sumę iczym prędzej wróciłam do mojej „pracowni”. Jakież było moje zdziwienie, gdy namiejscu zobaczyłam porozlewane po całej podłodze farby. Powiodłam wzrokiem popokoju i natrafiłam na Spinkę siedzącą w kacie. Wbiłam w nią oskarżycielskiespojrzenie. Jak na dłoni było widać, że to ona jest sprawcą bałaganu. Koloroweplamy połyskiwały na jej czarnym futerku. Zmrużyłam wściekle oczy, odkładając pizzę na stół.

-Myślisz, żemam zamiar to sprzątać?

Tak, gadałam dokota. Całe szczęście, że jeszcze nie zaczął mi odpowiadać.

Zbliżyłam siękota na sztywnych nogach. Ten miauknął przepraszająco i zrobił niewinną minkę.

-O nie, takłatwo mi się nie wywiniesz.

Spinka ponowniemiauknęła. Tyle, że tym razem zabrzmiało to jakoś groźnie. Spojrzała na mnieswoimi zielonym ślepiami, poczym rzuciła się biegiem w stronę otwartych drzwi.

-Nie! -krzyknęłam,ale jej już nie było.

Rzuciłam się zanią w pogoń, potrącając po drodze zdezorientowanych studentów i wykładowców. Popiętnastu minutach szaleńczego biegu dyszałam jak lokomotywa. Chyba muszępopracować nad swoją kondycją…Nagle zza rogu wyłoniła się czarna kulka,wyminęła mnie z gracją i skoczyła ku drzwiom, przez które właśnie ktośwychodził.

-Zamknijdrzwi!- wycharczałam, dobiegając do dziewczyny.

Ta spojrzała namnie zdziwiona, ale spełniła polecenie i jednym celnym kopniakiem zatrzasnęładrzwi tuż pod nosem Spinki. Szybko doskoczyłam do niej i chwyciłam ją w ręce.

-Dzięki.-wyszczerzyłam się do dziewczyny.

-Nie ma za co,ale mogę już wyjść?- spytała, nie kryjąc rozbawienia.

-Droga wolna.–uśmiechnęłam się szeroko i otworzyłam drzwi.

Dziewczynapokręciła głową roześmiawszy się.

-Do zobaczenia!–rzuciła przez ramię, znikając za rogiem.

Już miałamwracać, gdy nagle coś przykuło moją uwagę. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Wdalszym ciągu, trzymając kota na rękach wyszłam przed akademik. Zadrżałam, gdypoczułam zimny powiew powietrza. Wpatrywałam się w jeden punkt przez dobrąminutę, ale i tak z trudem docierało do mnie to co zobaczyłam. Ojciec szedł podrękę ze swoją nową żoną. Kobieta była w zaawansowanej ciąży, a za nią dreptałapara blondynów. Pewnie Markus i Sue. Zacisnęłam ramiona, zapominając, żetrzymam właśnie na nich Spinkę. Kot nie był widocznie zadowolony z utratypowietrza, gdyż wbił mi pazury w ramię. Syknęłam z bólu, ale nie zwróciłamwiększej uwagi na długą szramę biegnącą wzdłuż mojego przegubu. Coś innegoprzykuwało moją uwagę.

Byli tacybeztroscy. Tacy…szczęśliwi. Tak, to chyba dobre słowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz