-Iker. – mężczyzna odchylił głowę do tyłu, co skutecznie utrudniała mu metalowa zbroja i hełm z czerwono-białym pióropuszem. Rodowity Hiszpan energicznym krokiem ruszył ku mężczyźnie w nieskazitelnie czystym, czarnym garniturze ze słuchawką w uchu. Iker stanął naprzeciw niego i wierzchem dłoni starł pot z brody. No cóż, metal nie przepuszczał powietrza, a dzień był wyjątkowo upalny jak na Méridę. Słońce stało wysoko na niebie, a tłumy zwiedzających dreptały w miejscu, wysłuchując niecierpliwie słów przewodnika.
-Tak? – zapytał Iker, wbijając wzrok w niewzruszoną twarz mężczyzny.
-Masz się zjawić w gabinecie dyrektora. Podobno to coś bardzo ważnego. – wyjaśnił nie zdejmując przeciwsłonecznych okularów. Iker wiele by dał, żeby choć na chwilę się z nim zamienić, jednak po chwili dostrzegł dobre strony zaprzyjaźniania się z historią i z uśmiechem wrócił na swoje miejsce, które było wśród ciekawskich turystów.
-Iker. – usłyszał po raz kolejny już, dziś. – Usiądź. – spoczął na wygodnym krześle naprzeciw dyrektora. Położył dłonie na kolanach, oczekując wyjaśnień dlaczego akurat on miał się stawić do gabinetu. – Iker, czytałem twój formularz. Rozmawiałem z radą, dostaniesz podwyżkę i …
-Niech pan zaczeka, dyrektorze. – wtrącił się Iker. Dyrektor westchnął pod nosem.
-Jesteś wspaniałym pracownikiem, a na takich nam zależy. – mężczyzna splótł palce dłoni i położył je na biurku. Iker potrząsnął głową.
-Wczoraj przyszedł list z Nowego Jorku, dostałem stanowisko nauczyciela. Moja prośba jest definitywna. Przykro mi, panie Sánchez. Dziś wieczorem wylatuję do Ameryki. – Iker wstał i ruszył do drzwi.
-Romero. – zatrzymał się. Dyrektor rzucił czymś w niego, przedmiot uderzył go w plecy i spadł na podłogę gabinetu. Iker z konsternacją odwrócił się i spojrzał pod nogi. U jego stóp leżał metalowy krążek, na którego powierzchni wyryte były jakieś trudne do odczytania słowa.
-Przecież to …
-Powodzenia. – odparł dyrektor, tym samym dając mu do zrozumienia, że może już wyjść. Zrobił to.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca błyszczały na linii horyzontu, księżyc dający niewyraźną poświatę wzbił się na nieboskłon czarując obserwatora swoim majestatem. Potężny, stalowy ptak wzbił się w powietrze, pozostawiając za sobą słoneczną Hiszpanię i urzekającą swym pięknem Méridę. We wnętrzu ‘stalowego ptaka’ na jednym z miejsc przy oknie siedział Iker. Obracał w dłoniach odrobinę zmatowiały krążek, odczytując powoli starożytne litery. Uśmiechnął się łobuzerko; gdyby on przewrócił podstawkę z częścią zbroi Centuriona to z pewnością obcięliby mu wypłatę, natomiast dyrektor miał taką władzę, że mógł nią rzucać do woli. Mężczyzna skrzywił się i schował krążek do podręcznej torby. W międzyczasie wydobył z dna teczki małą książeczkę. Napis na okładce brzmiał „Manitou”.
Po ponad kwadransie czytania wcisnął książkę do kieszeni torby i oparł głowę o fotel czując, że powieki same mu się zamykają…
-Proszę pana, jesteśmy w Nowym Jorku. – obudził go sztucznie miły głos stewardesy. Iker najpierw otworzył jedno oko, później drugie i przeciągnął się leniwie. Zarzucił na ramię swoją podręczną torbę i ruszył ku wyjściu z samolotu. Lotnisko nie różniło się niczym od tego w Hiszpanii, nawet ludzie mówili w tym samym języku. Mężczyzna odnalazł swój bagaż i skierował się bezpośrednio do wyjścia z budynku. Na zewnątrz zatrzymał się na chwilę; spojrzał na wysokie, nowojorskie budynki i zagwizdał cicho, starając się przypomnieć sobie słowa piosenki ‘New Jork’. Po chwili wzruszył ramionami i machnął na taksówkę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz