Pierwszy dzień pracy? Zapewne tak, jeśli chodzi o Lucasa. Nie. Nie Lucy.
Zdesperowanadziewczyna pilnie poszukująca pracy mogłaby się upokorzyć aż do tegostopnia, by zarobić jakieś pieniądze? I to jeszcze Lucy Neighthood?
No to zaczyna się dzień!
Ruszyłaluzackim krokiem w stronę domu mody. Obwisłe zielone spodnie sprawiaływrażenie, że Lucy była o trzy rozmiary grubsza. Tak dla poszerzeniawiadomości- wyciągnęła je z pobliskiego śmietnika. Luźny dres, ciężkiebuty. Czapka okrywała włosy zrobione z końcówki mopa.
Nad kształtnymi ustami pojawił się doklejony cieniutki czarny wąsik.
Weszłamdo środka wielkiego budynku. Ludzie gonili w pośpiechu, trzymając wrękach przeróżne papiery. Ja zaś kurczowo ściskałam w dłoni przyrząd,dzięki któremu na świecie mógł zapanować porządek- czyli miotłę.
- Od czego ja to mam zacząć?- spytałam samą siebie.
- Od tego- zakpił młody chłopak, rozlewając umyślnie kawę.
Spojrzałamna niego z oburzeniem. Już miałam na niego wyskoczyć z wrzaskiem, żenie postępuje się tak z kobietami, ale… Ja tutaj jestem jako Lucas.
Przykucnęłam obok niego i poczęłam wycierać plamę na podłodze.
- To było bardzo nie ładne z twojej strony- odparłam, nie patrząc mu w oczy.
- Z pana strony- poprawił.
Chłopak przeszedł kilka kroków, zostawiając za sobą czarne ślady.
Nie wytrzymałam.
- Nudzi ci się?! Znaczy panu?!- krzyknęłam, starając się być jednak uprzejma.
On jedynie uśmiechnął się szyderczo.
- Powinieneś wykonywać swoją pracę, a nie pyskować pracodawcy.
Roześmiałam się.
- Co?- zapytałam zdziwiona, wciąż się uśmiechając.
- A tak to.- oparł się o filar.- Wkrótce przejmę firmę ojca i pójdziesz pod moje władanie.
- Zauważ, że „wkrótce”- odpyskowałam.
- Wyszczekana bestia- wygiął wargi, pokazując swój równy rząd białych zębów.
Znudzony rozmową poszedł.
Dzieńmijał bardzo pracowicie. Poznałam wiele nowych ludzi. Momentami pracybyło aż nadto. Chciałam rzucić to wszystko. Jednak myśl o pieniądzachrozmazywała wszelkie fantazje ucieczki. Nie byłam pewno, czy warto siętak poświęcać.
Może zrezygnować ze studiów? Wrócić do rodziców?Pokazać im, że mieli rację. Że nie jestem dorosła, a rozpieszczona inie potrafię się usamodzielnić? O nigdy w życiu!
Wieczorem wróciłam do akademika. Usiadłam na łóżko, zdjęłam ciężkie buty, pozwalając odpocząć nogom.
Nazajutrzposzłam do mojej drugiej pracy. Już jako kobieta. Dzieci z uśmiechamina twarzy otworzyły mi drzwi, jakby z niecierpliwością czekały na mojeprzyjście.
- Czeeść!- krzyknęły na powitanie.
- Siema!- przywitał mnie z opóźnieniem chłopczyk w sportowej czapce.
Małolaty zaprowadziły mnie do salonu, kazały usiąść na kanapie i zaczęła się dyskusja. Pojawiły się trudne pytania.
- Cio to źnaćy, źe prawa sią nieźbywalne?- zapytał dwuletni chłopiec, który jeszcze niedawno tak się wymądrzał.
- To ty nie wiesz?!- pyzaty chłopak spytał w ten sposób, jakby miał się zraz udusić.
Janatomiast nie znałam odpowiedzi. Jednakże malec nie dawał za wygraną ipowtórzył jeszcze raz to samo pytanie. Tym razem głośniej.
- Cio to źnaćy, źe prawa sią nieźbywalne?
- Że nie można ich zdetronizować.- wymyśliłam na poczekaniu.
- Czyli dać na niższy piedestał.
Obawiałam się kolejnych trudnych pytań. I takie też było następne:
- Cio to źnaćy dać na niźśy piedeśtał?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz