czwartek, 2 kwietnia 2009

858. Wielka radość, gdyż powróciłyśmy!

[Ekhem, powiedzmy, że tydzień minął. Tak, Juls nie wytrzymał prawdziwego tygodnia z dala od NY]



            Nawet w chacie było okropnie gorąco. Ledwie dawało się oddychać. Organizm nie przyzwyczajony do upału, wydzielał zawrotne ilości potu. Czuła się, jakby była w kąpieli. Dom miał jedną izbę. Praktycznie nie był to dom, lecz lepianka. Plemiona koczownicze miały to do siebie, że nie stawiały stałych domów.

Na posłaniu w kącie, leżała dziewczynka. Mogła mieć najwyżej dziesięć lat. Niewiele więcej niż Frankie. Mimo młodego wieku, jej twarz naznaczona była bliznami. Juli siedziała przy niej, pokazując, jak zrobić laleczkę z gałganków. Była to już trzecia. Dziecko chciało mieć całą rodzinę lalek. Był to dość trudny do osiągnięcia cel, gdyż dziewczynka miała siedmioro rodzeństwa. Uśmiechała się wesoło, do swej białej opiekunki. Nie mogły rozmawiać. Bariera językowa. Jednak rozumiały się bez słów. Codziennie Juli przychodziła do niej, gdy matka i rodzeństwo byli w pracy, a dziewczynka leżała sama, gorączkując. Gdy zdarzały się momenty, takie jak ten, że była przytomna, robiły różne zabawki. Po pół godzinie powieki maleństwa zaczęły opadać. Walczyła ze snem. Blondynka pośpiesznie podała jej dwie tabletki i szklankę soku jabłkowego. Sok był przysmakiem. Dostawały go chore dzieci, do popijania leków, by nie protestowały przed tabletkami. Dziecko łapczywie opróżniło szklankę i ułożyło się na brudnej poduszce. Obok jej główki spoczywały trzy laleczki z gałganków. Dziewczyna gładziła maleńką dłoń, odprowadzając ją w krainę snów.

Czuła, jak temperatura ciała małej rośnie. Mimo leków, nie dało się zwalczyć gorączki. Znikała na trochę, po czym wracała dwa razy silniejsza. Jakby choroba starała się nadrobić, co zostało stłumione lekarstwami. Po czole dziecka spływały krople potu. Ciało co jakiś czas było wstrząsane dreszczami. Juli sięgnęła po wilgotną szmatkę i przetarła twarz dziecka. Z każdym dniem, dziecko było coraz słabsze. Wyglądało na to, że niedługo płomyczek jej życia przestanie się tlić. Dziewczyna pokręciła gwałtownie głową, starając się odegnać od siebie te myśli.

-Juli?- poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.

Poderwała głowę z posłania dziecka, puściła jego dłoń i obróciła się gwałtownie. Musiała zasnąć. Matka dziewczynki stała za nią, po długim dniu pracy, gotowa by przejąć nad nią opiekę. Na jej zmęczonej twarzy malował się grymas, który tutaj reprezentował wdzięczność. Dziewczyna zerwała się z miejsca, przepraszając pospiesznie.

-Ty ładna być. Dobra. Ja ci dziękować.- wydukała kobieta, która uczyła się Angielskiego.

Tubylcy niby znali ten język, ale raczej dotyczyło to do dzieci, które miały kontakt z misjonarzami.

-Po to tu jestem. A maleńka wynagradza mi całe trudy.- uśmiechnęła się z niepokojem zerkając na dziecko, które drżało z zimna.

Matka przykryła je swoim własnym kocem i zaczęła zasypywać wilgotne policzki pocałunkami. Blondynka minęła się w drzwiach z czteroletnim chłopcem, najmłodszym bratem chorej. Reszta rodzeństwa jeszcze nie wróciła. Dziwne.

Było zdecydowanie za ciemno na pracę, a odgłosy zwierząt sprowadzonych z odległego pastwiska, dobiegały z drugiego końca wioski. Gdy tylko dotarła do kilku metrów wolnej ziemi w samym sercu wsi, gdzie znajdowała się studnia, zagadka została rozwiązana. Obok ojca chorej dziewczynki stali jej bracia. Wszyscy starsi od dziesięciolatki. Z nogi na nogę przestępowała jakaś bogato ubrana kobieta w średnim wieku. Jej bogaty strój wyraźnie odróżniał ją od tubylców, jak i Amerykanów. Trzymała ręce na ramionach trzynastoletniej siostry chorej.

-Co się dzieje?- Jul spytała, podchodząc do Ingrid.

-Sprzedają ją.- kobieta nie odrywała wzroku od dziewczynki.

-Przecież nie wolno!- zawołała, zastanawiając się, czy to jakiś chory żart.

Wiedziała, że dzieci są sprzedawane, jednak jakoś nigdy nie dopuszczała do siebie myśli, że dzieje się to w jej świecie.

-U nas nie. Oficjalnie jest jedynie oddawana pod opiekę.- Ingrid tłumaczyła, głosem wyzbytym emocji. –Nie przeżyją, jeśli nie sprzedadzą jednego dziecka. Szczególnie teraz, gdy najmłodsza córka jest chora.

-Ale czemu tak? Ja im dam pieniądze!

-Juli, masz dobre serce dziecko, jednak nie możesz utrzymywać wszystkich plemion. Dziewczyna idzie do pracy, a ty nie jesteś w stanie zbawić świata. Idź się połóż. Skoro tak uparłaś się na tą małą, musisz dużo wypoczywać i uważać, by się nie zarazić. Gdy tylko poczujesz się osłabiona, masz natychmiast przestać ją odwiedzać.

-Przecież to okrucieństwo!- tupnęła nogą, bliska łez.

Ingrid pokręciła głową.

Dziewczynka, czy raczej towar, ruszyła z uśmiechem za swoją opiekunką, machając braciom.

-To nie fair! Chyba po to tu jesteśmy, by zapobiegać takim sytuacjom?- wskazała ręką na wsiadającą do samochodu dziewuszkę.

Gdy nie otrzymała odpowiedzi, obróciła się na pięcie i ruszyła biegiem na „swoją” górkę. Czy raczej jedyne miejsce w odległości kilku kilometrów, gdzie telefony miały jako taki zasięg. Potykała się o jakieś kamienie, suche badyle smagały ją po łydkach. Czy te wszystkie okrucieństwa nie miały być gdzieś daleko? W innym świecie? Niedostępne dla jej wrażliwych oczu? Świecie, który nic nie ma do jej świata, pełnego technologii, miłych wspomnień, leniwie biegnących dni, ale też pełnego miłości i szczęścia? Gdzie, owszem, były smutki i nieszczęścia i ból, ale nie na taką skalę, jak tu!

Dotarła na szczyt, potknęła się i wylądowała na glebie. Objęła nogi ramionami, chowając twarz w kolanach. Jedyne światło pochodziło od księżyca i z lepianek u podnóża góry. Gwiazdy przyprószyły niebo, spoglądając ze spokojem na ziemię. Obojętne na wszystko.

-Marysiu, czemu już cię nie słyszę? Czemu mnie zostawiłaś?- szeptała cicho do swojej siostry, do wyschniętej trawy, do powietrza, do nieba, gwiazd, lepianek, siebie. –Czy dlatego, że cię nie wołam? Że dawno do ciebie nie mówiłam? Że radziłam sobie sama? Nie radzę. Słyszysz? Nie radzę! Czemu już mi nie chcesz pomagać? Proszę cię…- urwała i zamilkła, mocząc łzami koszulę, starając się usłyszeć odpowiedź. Po chwili znów podjęła monolog. –Wiem, musiałaś odejść. Rozumiem to, ale chociaż pokaż, że mnie słyszysz.- ponownie umilkła, czekając na jakiś znak.

Głupi powiew wiatru zdawałby jej się teraz wiadomością ze świata umarłych. Po kilku minutach usłyszała czyjeś kroki. Podskoczyła wystraszona.

-Kto… kto…- wydukała łamiącym się głosem, wyobrażając sobie duchy przywołane z piekła, Hadesu, czy innego równie sympatycznego miejsca.

-Ja.- odpowiedział jej męski głos.

-Ja kto?- spytała dziwnie piskliwie.

-Ja Szept Oceanu.

Odetchnęła z ulgą. Jeden z lepiej wykształconych chłopców, czy raczej już mężczyzn z plemienia. Trochę starszy od niej. Jego imię tak właśnie tłumaczyło się na Angielski.

-Nie bój się.- jego głos zabrzmiał dziwnie blisko.

Ujrzała zarys twarzy i sylwetki nad sobą.

-Nie boję. Co tu robisz?

-Szukam cię. Ingrid się wystraszyła.- mówił z wyraźnym akcentem. –Podobno spanikowałaś, gdy dowiedziałaś się, że moja kuzynka pojechała do miasta.

-Wydało mi się to…- chwilę szukała odpowiedniego słowa. –Dziwne.

-Ależ to normalne.- usiadł obok niej. –Pojedzie do pracy, będzie przysyłać pieniądze rodziny, Jesienna Różyczka wyzdrowieje…

-Wiem, ale… dla mnie to dziwne.

Dotknął jej ramienia. Długą chwilę siedzieli w milczeniu.

-Wracajmy do wioski.- poprosił po chwili.

Pomógł jej wstać i odprowadził pod same drzwi. Chyba miał nakaz przypilnowania, by grzecznie położyła się spać. A co przepraszam miała zrobić? Ukraść jeepa, dogonić nową opiekunkę dziewczynki i odbić jej podopieczną? Jasne. Super pomysł. Czyżby zły humor April, przerzucił się na nią?

***

Dni mijały, z chorą Jesienną Różą było coraz gorzej. Doszło do tego, że już dwie doby była nieprzytomna. Juli i jej matka spędzały każdą chwilę przy łóżku chorej.

W noc poprzedzającą wyjazd Amerykanów, dziewczynka pożegnała się ze swoim krótkim życiem. Umarła we śnie, bezboleśnie. Nie pomogły nowoczesne leki, nie pomogły okłady, antybiotyki. Najwyraźniej pisane jej było odejść z ziemi, po której pozwolono jej stąpać zaledwie przez dziesięć lat. Może to i dobrze? Może nie podzieli losu wielu innych afrykańskich dzieci? A może wręcz przeciwnie? Może gdyby żyła, mogłaby osiągnąć wielkie rzeczy? Jedno jest pewne, Juli mogła się jedynie domyślać.

Biała jak ściana, stała przy samochodzie, gotowa do drogi na lotnisko. Wyjazd do Afryki miał jej pomóc się pozbierać, miał jej pokazać, że mimo iż jest źle, zawsze warto iść do przodu. Miała dojść do takiego wniosku, patrząc na krzywdę innych. Plan z założenia był idealny. Nie przewidziała jednej kwestii. Tego, że całkiem możliwe, iż patrząc na cudzą krzywdę, pogrąży się jedynie w większym żalu do… właśnie, do czego? Do Boga? Boga, który odbiera życie małym dzieciom, jednym pozwala żyć w luksusach a drugich kara nędzą? Dziękuję bardzo, za takiego Boga.

Wsiadła za April do samochodu, oparła głowę o ścianę, chcąc zasnąć i obudzić się w Nowym Jorku, gdzie odetnie się od tego wszystkiego i znów życie będzie wspaniałe. Dla wszystkich.

***

Pół przytomna ledwie zarejestrowała przybycie na lotnisko. Lot przespała, nie słysząc jęków April, która przemyciła swoją langustę i ta chciała się wydostać. Podały jej środek nasenny, ale chyba przestała działać, bo o dziwo nie spała. Po odebraniu bagażu, pożegnania się z grupą, stanęły przed lotniskiem.

-Muszę zanieść Charliemu langustę.- zdecydowała April.

-Też macie pomysły.

-Bardzo dobre pomysły.

-Ta…

-Teraz to ty masz zblazowany humor.- uniosła brwi.

-Jestem po prostu zmęczona.

-Wiesz co?- przyjaciółka objęła ją ramieniem. –Dobrze być w domu. Nie zjadły mnie muszki tse-tse, ale się cieszę. Wolę nasz świat. Poza tym, jak mnie potrąci ciężarówka to mniej bolesna śmierć.

-Zjesz ten tort?

-Obiecałam, nie?

Dziewczyna uśmiechnęła się smutno w odpowiedzi. Nowy Jork. Świat bez problemów. Czy raczej z problemami o głębszym podłożu. Typu anoreksja, sepsa, strzelaniny, wypadki, wybuchy, katastrofy… Dotykającymi równie niewinnych ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz