niedziela, 5 kwietnia 2009

867. Eicca

  Sala wykładowcza powoli pustoszała, zostałem na swoim miejscu, czekając aż profesor skończy pakować torbę i ruszy do wyjścia. Wtedy wstałem i dogoniłem go przed drzwiami. Stary profesor, który skończył już dawno pięćdziesiąt lat, choć sam się do tego nie przyznawał, poprawił swoje zniszczone, chyba pamiętające jeszcze czasy wojny, okulary i chrząknął, odwracając się do mnie:
- Eicca, miło, że przyszedłeś na moje zajęcia. Pamiętam cię… brakuje mi tu takich jak ty. Nie ma z kim polemizować na tematy poezji.
   Mimowolnie uśmiechnąłem się na wspomnienie czasów studenckich. Z torby zawieszonej na ramieniu wyciągnąłem podniszczoną, oprawioną w skórkę, książkę i wręczyłem ją byłemu mentorowi.
- Poetyka, Arystoteles. Niezmiernie mi miło, młodzieńcze, że z twych dłoni otrzymuję tak wspaniały dar. 
- Profesorze, gdyby nie pan to siedziałbym we własnym pokoju, skręcając kabelki od komputera – zaśmiałem się.
- Arystoteles, młodzieńcze, Arystoteles! – Ożywił się, potrząsając głową, podniósł ręce do góry jak na gest głoszonego kazania, aż brązowo-szary melonik, z którego przyszło mi się śmiać przez całe pięć lat studiów, spadł na podłogę. Melonik musiał przypomnieć mu w jakim jest wieku i na ile może sobie pozwolić, ponieważ opamiętał się, chrząknął i opuścił salę, pozostawiając mnie, ubawionego, w sali. 
   Opuściłem uniwersytet w wyśmienitym nastroju. Skierowałem swoje kroki na parking za szkołą, gdzie stała moja srebno-czarna Yamaha YZF-R125, prezent, który sprawiłem sobie po dostaniu dyplomu. Odpaliwszy silnik, którego dźwięk nie może się równać z niczym innym, delikatny, prawie jak kobieta, tyle, że on nie narzeka… pojechałem do maleńkiej kawalerki na przedmieściach.
   Otworzyłem drzwi, rzuciłem się na kanapę, odgarnąwszy wcześniej z niej sterty ubrań, książek i płyt CD, załączyłem wieżę, puszczając płytkę System of the down. Rozejrzałem się po mieszkaniu z małym obrzydzeniem, nigdy mi nie wychodziło zachowanie porządku, chyba, że miałem mieć gości w postaci kogoś z rodziny albo dziewczyny. Na te parę godzin mieszkanie zmieniało się nie do poznania, znikały stosy nieumytych naczyń z blatu w kuchni, przeterminowane jedzenie w lodówce, porozrzucane ciuchy w pokoju, książki lądowały w biblioteczce. Zwykły, grzeczny studencik… Błąd. Były student. Życie jak w Madrycie, utracone wraz z dyplomem. I tak oto przemieniam się w szarą, bezosobową masę, pracującą dzień i noc, by zarobić na emeryturę, użerając się z szefem i współpracownikami. 
   Zapuściłem głośniej muzykę. Rozległo się głośne pukanie w drzwi, zapewne mojej sąsiadki w wielkich papilotach, z zieloną maseczką na twarzy (podobno odmładzająca, choć nie zauważyłem by znikła choć jedna spośród tysiąca na jej twarzy), kapciach – zajączkach oraz szlafroku w różowe owce. No tak, zapomniałbym o miotle, którą wbijała mi „rozum do głowy” po każdej całonocnej imprezie…
Na brak matczynej opieki narzekać nie śmiałem w takim wypadku. 
   Po kwadransie medytacji na tematy egzystencjalne zrobiłem się głodny, idąc do kuchni, myślałem, czy coś jadalnego w niej znajdę. Po drodze zauważyłem, że mam dwie nowe wiadomości na sekretarce, zaskoczyło mnie to, ponieważ rzadko kiedy korzystam z tego telefonu i wszyscy znajomi doskonale o tym wiedzą. A kto inny miałby dzwonić? Włączyłem odtwarzanie wiadomości. 
- Gallen, jest dla ciebie robota. Przyjedź do szkoły, dostaniesz wszystkie potrzebne formularze. Umówiłam cię już na rozmowę kwalifikacyjną. – Rozpoznałem głos przemiłej sekretarki dyrektora od spraw zatrudnienia byłych studentów, do którego zgłosiłem się, szukając pracy. Sekretarka nazywała się Natalie… coś tam. W każdym razie miała niezwykłą, jasnoniebieską sukienkę z wielką czerwoną kokardą. Cały jej strój zaszokował mnie na tyle, że zapamiętałem imię, choć nie mam tego w zwyczaju. 
   Drugą osobą była moja ciotka, Petronella, która podobno zna się z panną Natalie i otrzymała już wieści o propozycji pracy. Rozćwierkana cioteczka informowała mnie między potokami słów o pogodzie, zdrowiu wujka i ploteczkami o sąsiadach nie sprzątających klatki schodowej, że wszyscy są ze mnie dumni. 
   Zamiast oddzwonić, pojechałem na uczelnię, gdzie powitała mnie całusami i uściskiem panna N., dziś w wyjątkowo jaskrawej pomarańczowej sukience z przypiętą zieloną broszką, gratulując otrzymania pracy w Nowym Jorku. Uwolniłem się od niej, mówiąc, że spieszę się do dyrektora. Dyrektor, mężczyzna w średnim wieku, z niewielką łysiną i krótką bródką, powitał mnie z uśmiechem na twarzy:
- Eicca, mam dla ciebie pracę! W Nowym Jorku, w college’u. Rozmowę kwalifikacyjną odbędziesz na miejscu, nie ma mowy o odrzuceniu twojego wniosku!
- Panie dyrektorze, nie zamierzam lecieć do Nowego Jorku.
- Ale dlaczego? To wspaniała praca, ekstra – jak wy, młodzieży, mawiacie. Dobre zarobki, nawet znaleźli ci dwupokojowe mieszkanie blisko szkoły.
   Nie skomentowałem „wspaniałej” znajomości języka „młodzieży” dyrektora… 
Dyrektor wyciągnął teczkę i podał mi. Niechętnie ją otworzyłem, zrobiłem to dla świętego spokoju poddenerwowanego dyrektora, gdyż był gotów tu paść na zawał. Nie mogłem zaprzeczyć, że była to interesująca oferta. Zerknąłem jeszcze raz na papiery, potem na mężczyznę. Perspektywa ucieczki od tych szalonych ludzi? 
- Lecę – mruknąłem krótko jako znak zgody. Tylko by nie dostał zawału z radości… Dlatego też pośpiesznie opuściłem gabinet. 
  Bilet był zarezerwowany na pojutrze. Pozostało mi spakować się i unikać spotkań pożegnalnych. 
  Niewiele miałem podręcznego bagażu, mającego mi wystarczyć na kilka pierwszych dni, reszta miała przylecieć późniejszym transportem wraz z yamahą.
Nowy Jork wydawał mi się sztucznym i gwarnym miastem, ciężko się będzie przyzwyczaić. Mieszkanie miałem nawet w porządku, szczególnie po rozpakowaniu starych gratów. Miasto poznałem lepiej na motocyklu, choć miejscowym władzom nie przypadł do gustu szalejący po ulicach „szczeniak”, jak mnie pięknie określili. 
Trzy dni po przyjeździe udałem się do college’u, w którym miałem rozpocząć pracę. Mijani uczniowie nie byli zbyt wiele młodsi ode mnie. Powinienem powiedzieć „witaj wśród swoich, tych krzywdzonych przez katów -wykładowców”. Z tą różnicą, że stanąłem po drugiej stronie – katów. 
A może witaj po ciemnej stronie mocy? – roześmiałem się, wchodząc do sali, pełnej uczniów, w której miałem mieć pierwsze zajęcia z poetyki.

  
Eicca Gallen, lat 25, wykładowca poetyki i filozofii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz