poniedziałek, 6 kwietnia 2009

869. Prąc naprzód.

Wszyscy chcą naszego dobra.
Nie dajcie go sobie zabrać.
Trzeba mieć marzenia! – głosił dumnie pstrokaty plakat, tuż nad ogłoszeniem o zaginionym pupilu domowym, który – jak informował rząd czarnych liter umieszczonych pod zdjęciem – czmychnął ciemną nocą spod pieczy swych właścicieli i wszelki ślad po nim zaginął. Oczywiście mowa o dziesięcioletnim Maksymilianie Finchu, poszukiwanym przez odpowiednie służby od czterech długich miesięcy. Tak, umieśćmy afisz na przydrożnym słupie, obok ogłoszeń o zagubionych pieskach i kotkach, a dzieciak na pewno się znajdzie. Si, si.

Trzeba mieć marzenia! – bił po oczach jaskrawy napis plakatu, który w jednej trzeciej przysłaniał informację o Maksymilianie Finchu oraz innych zwierzątkach domowych.

– Ian Curtis też miał. – ozwał się nagle kpiący głos jedynej osoby, która świadomie, acz zupełnie bezcelowo, zdecydowała się przystanąć przy słupie ogłoszeniowym. – I jak skończył?

Odpowiedziała mu głucha cisza oraz zaniepokojone spojrzenia ulicznych przechodniów. Nawet wścibski głos podświadomości milczał dziś uparcie i ani myślał podpowiedzieć ukradkiem, że najlepiej byłoby się stąd zmyć i nigdy więcej nie wracać. Pan Blake w żaden sposób nie potrafił bowiem wytłumaczyć sobie, co podkusiło go, aby otworzyć ten nieszczęsny list, który wręczono mu niecałe trzy tygodnie temu.Dziś sterczał tu na mrozie, nerwowo mnąc go w dłoniach.

– Szlag by Cię trafił. – mruknął pod nosem, spoglądając z pogardą na wymiętą kartkę – Pieprzę Cię. Pieprzę Cię serdecznie.

List zawierał w sobie zaledwie dwa krótkie zdania. Ponadto roiło się w nim od błędów wszelkiej maści – błędów tak rażących, że trudno wyobrazić sobie, iż ktoś mógłby umieścić ich tyle w tak ubogim tekście. Koślawe pismo dysgrafika raz ostrym łukiem zakręcało ku dołowi, kiedy indziej strzeliście rosło ku górze. „Błagam, synu. Mało czasu mi zostało.” To wszystko. To i adres zamieszkania będący wizytówką do jakiejś zapomnianej przez świat dzielnicy Nowego Jorku. Tylko tyle miał mu do powiedzenia jego przeklęty ojciec po siedemnastu długich latach niekończących się cierpień, bólu i okrucieństw oraz czterech ostatnich, kiedy ani jedna, ani druga strona nie usiłowała nawet wznowić urwanego kontaktu.

Co więc wpłynęło na fakt, iż Seth I. Blake stał tutaj dzisiaj, ściskając w dłoniach list o dwóch cholernych zdaniach? Co zadecydowało o tym,że diler sterczał aktualnie na mrozie przed obdrapanym blokiem i całkiem poważnie zastanawiał się nad tym, czy wejść do środka?Najpewniej było to owe krótkie słówko „błagam”, którego nigdy jeszcze nie usłyszał z ust swojego ojca. Niezależnie od tego, jak często w dzieciństwie prosił rodziciela, krzyczał i płakał, aby przestał wreszcie bić, nigdy nie doczekując się przy tym reakcji, dziś Blake przybył tu przywiedziony czystą ciekawością. Czuł, że tym razem ma nad ojcem silną przewagę, bo widział, przeczuwał, sycił się jego słabością. Mało tego –trzymał jej dowód w dłoniach.

– Kawaler do kogo? – gburowaty mężczyzna przy drzwiach od kilku dobrych minut spoglądał na niego podejrzliwie, żując tytoń i od czasu do czasu spluwając nim na ziemię. – Jeśli czekasz tu na jakąś pannę to muszę Cię zawieść, ale raczej już nie przyjdzie.

Blake uniósł w milczeniu brwi, zwracając wzrok w kierunku nieznajomego.

– Joseph Blake.– rzucił hasło – Słyszałeś o nim?

– Joey? Bracie, jeśli wisi Ci jakąś kasę, lepiej od razu o niej zapomnij.Chyba nie ma ani jednej osoby w całym Nowym Jorku, której nie byłby winny pieniędzy. – mężczyzna pociągnął nosem gestem rasowego ćpuna i bezceremonialnie podrapał się po tyłku. – O ile sam się facet na śmierć nie zapije, ukatrupią go sponsorzy.

Ależ oczywiście,ojczulek tonie w długach i potrzebuje pieniędzy. W obliczu takiej tragedii nagle przypomniał sobie, że dwadzieścia jeden lat temu spłodził sobie syna, a potem przez następne siedemnaście regularnie łoił mu skórę, aby dostatecznie mocno wryć mu się w pamięć. To jedno mu się w życiu udało.

– Pod którym numerem go znajdę?

– Dwunastka. –mężczyzna poklepał otwartą dłonią drzwi obok siebie, a kiedy Seth ruszył w tamtym kierunku, chwycił go nagle za rękaw i pochylił się ku niemu. Z jego ust zionęła kwaśna woń wina i tytoniu. – Ludzie patrzą na mnie z litością, gdy mijają mnie na ulicy, ale to zupełnie niepotrzebne, wiesz? To moje ja, cały mój świat. Nie zamieniłbym tego na nic innego.

Nie odzywając się słowem, Blake z grymasem na ustach wyrwał dłoń z uścisku nieznajomego. Chwilę spoglądał na niego z czystą odrazą, po czym położył dłoń na klamce i leniwym gestem wskazał mu niewielkiego, łaciatego kundla, który właśnie załatwiał swoje potrzeby na chodniku tuż obok nich.

– Nie chcę Cię zmartwić – zagadnął chłodno – ale futrzak właśnie nasrał na Twoje ja.

~*~

– Wejść!

Drzwi skrzypnęły głucho na zawiasach, pchnięte silnie przez Blake’a.Jego oczom natychmiast ukazał się zaciemniony hol prowadzący prawdopodobnie ku niewielkiemu pokojowi gościnnemu. Mieszkanka w podobnych blokach mogły zazwyczaj poszczycić się jednym jedynie pomieszczeniem, które służyć miało jednocześnie za sypialnię,kuchnię i salon. Łazienki mieściły się na korytarzu.

– Kto tam? George, to Ty? – To zabawne, ale po czterech latach Seth wciąż potrafił z łatwością rozpoznać tembr głosu ojca, basowy, lekko zachrypnięty. Pamiętał, że zawsze cechowało go tak zwane francuskie „r” i również tym razem natychmiast wychwycił jego brzmienie. Zawahał się przez moment, nie będąc pewnym, czy iść dalej.

–Przyniosłeś mi to, o co Cię prosiłem? – Głos był stłumiony,dochodził z ciemnego pomieszczenia, które znajdowało się na końcu korytarza. Blake milczał uparcie. – George? Powiedz coś, stary sukinsynu.

Nie odzywając się słowem, Seth ruszył przed siebie, a zbutwiałe deski trzeszczały mu głucho pod stopami. Usłyszał pewne poruszenie w pobliżu, jak gdyby ojciec zorientował się wreszcie,że ma nieproszonego gościa i w panice odsunął pod najbliższą ścianę. Niestety, w pokoju panował całkowity mrok, gdyż ktoś uprzednio pieczołowicie zabił okna deskami, czyniąc je całkiem nieprzepuszczalnymi. Było duszno i wilgotno, acz jasnowłosy bez trudu mógł dosłyszeć czyiś rytmiczny oddech w odległym kącie pomieszczenia. W obawie przed tym, że rodziciel mógłby go niechybnie zaatakować, przystanął w progu.

– Kto Ty jesteś? – znów usłyszał w tonie ojca tę wrogą nutę, która zawsze poprzedzała u niego wybuch złości. Obecnie była prawdopodobnie wynikiem czystego strachu. Usiłował on stwarzać pozory niebezpiecznego, aby odstraszyć przeciwnika. Oczami wyobraźni Blake widział, jak Joseph puszy się gniewnie i napina agresywnie wątłe ramiona, co natychmiast sprowokowało go do obelżywego prychnięcia.

– Czego chcesz? Odejdź! – W ciemności błysnęło ostrze noża i dopiero wtedy diler uzbroił się w czujność, lekko zaniepokojony.Wyglądało jednak na to, że jego ojciec usiłował go jednak jedynie zastraszyć, gdyż wciąż dostrzec można było niewyraźny zarys jego sylwetki w przeciwległym kącie pokoju. Dla pewności diler wsunął dłoń poza pas swoich spodni, zaciskając palce nachwycie Glocka. – Odejdź, do cholery! Odejdź, bo Cię zabiję!

– Własnego syna zabijesz, tatku?

Odpowiedziała mu grobowa cisza. Gdzieś w odległym kącie Joseph Blake zachłysnął się nagle powietrzem i zaczął dyszeć cicho i nierównomiernie, aż Seth był przez moment pewien, iż ojciec zaczął się hiperwentylować. Wreszcie jednak w mroku ozwał się jego głos:

–Seth? – Było w tym pytaniu coś nieokreślonego, nieuchwytnego,skropionego nadzieją. Więcej niewiary niż ufności. – Zapal światło. Kontakt po lewej.

Istotnie.Kiedy tylko Blake z wahaniem przesunął dłonią po wilgotnej powierzchni ściany, natychmiast natrafił na włącznik. Coś pstryknęło cicho i oślepił go przyćmiony blask nagiej żarówki zwieszonej na niezabezpieczonym kablu ze środka sufitu. Światło było mdłe i żółtawe, wciąż mrugało wyzywająco niczym osobliwy neon kuszący błyskiem swoją ofiarę. Chodź do mnie,mówiło, możesz iść, sunąć, drążyć, a i tak nie dotrzesz do źródła.

–Seth. – Dziw. Coś, co na początku wydawało się dilerowi stertą brudnych szmat, okazało się być żywą istotą – mało tego – jego ojcem. Twarz miał porośniętą gęstą, skołtunioną brodą,a ślepia lśniły matowo z zapadniętych oczodołów. To koślawe,kosmate stworzenie patrzyło wprost na niego i, ku znacznej irytacji Blake’a, nie miało w oczach ni krztyny skruchy czy pokory.

–Przyszedłem, aby oznajmić Ci, żebyś nie wysyłał mi już listów.Tym bardziej na mój koszt. – Jeśli to możliwe, głos Setha był jeszcze zimniejszy niż zazwyczaj. – Szkoda kartki, pogwałconych zasad ortografii i moich zszarganych nerwów.

Żarówka wciąż ćmiła kusząco, kołysząc się miarowo na kablu.

– Ależ synku, ja… chciałem tylko… – Pauza. – Zrozum… – Pauza. –Tatuś potrzebuje pieniędzy. – Stop.

Bingo!Panie Blake, wygrał Pan uścisk dłoni prezesa.

– Ach,tak? A byłem przekonany, że zapragnąłeś uściskać się z synalkiem. W końcu od dawna się nie widzieliśmy. Zabrakło Ci tej naszej silnej, rodzinnej więzi, co? – Usta dilera wykrzywiły się w fałszywym uśmiechu. – Zechciałeś po ojcowsku wziąć mnie w ramiona i strzaskać mi kości? Jak za starych, dobrych czasów, co nie? Piękny okres.

Kosmate stworzenie milczało, wpatrzone w jego twarz, chwiejąc się przy tym lekko to w przód, to w tył. Na próżno Seth starał się dostrzec na jego licu najmniejszą chociaż oznakę wstydu – nie widział na nim nic, prócz niemego błagania.

–Synku, odrzućmy stare spory. Miejże litość dla starego ojca… –Joseph zaciął się – Po lewej stoi butelka whisky. Zostało jeszcze trochę. Podaj. Wypijemy, porozmawiamy…

Na tym stanęło. Blake nie odezwał się już słowem, a jedynie płynnym ruchem dobył zza pasa Glocka, wymierzył i… wystrzelił. Po pomieszczeniu przetoczył się głuchy huk, a butelka wraz z zawartością wybuchnęła z łoskotem, rozsypując się na miliony szklistych drobinek. Z drugiego końca pokoju dobiegł go żałosny jęk ojca, który z grymasem wściekłości na twarzy i łzami na policzkach przywarł do przegniłych desek podłogi i łkając,zetknął usta z rozlaną kałużą whisky.

– Moja… moja… –mamrotał urywanym głosem, tak czule, jakby przyszło mu zwracać się do kobiety. Whisky, moja żono.

To był ostatni raz, kiedy Seth widział ojca. I choć nie zdawał sobie z tego sprawy, to oprócz niezmierzonej nienawiści, wściekłości i odrazy w stosunku do rodziciela, diler odczuwał coś jeszcze. Coś,co napełniło go pewnością, wewnętrzną siłą, potęgą satysfakcji – miał przewagę. Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu widział ojca zupełnie bezbronnego, bezsilnego, po prostu słabego. I zrozumiał, że Joseph Blake był tylko człowiekiem. Co więcej – był człowiekiem w dużo większym stopniu niż on sam.Kruchą, samotną istotą, słabą i małą.

Jasnowłosy obrócił się na pięcie i odszedł bez słowa. Kiedy opuszczał budynek, zaczepił go mężczyzna stojący przy drzwiach:

–Dokąd pan idziesz?

–Przed siebie idę. – odparł zwięźle, rzucając mu pojedyncze spojrzenie. – Przed siebie. Si, si.

[Swoją drogą, zastanawia mnie, gdzie podziało się sethowe zdjęcie w albumie <duma sobie>]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz