wtorek, 7 kwietnia 2009

873. Bezruch.

   Dzisiejszeprzedpołudnie, nadzwyczaj ciepłe jak na tę porę roku, zaobfitowało wypłynięciemludzi z domów i mieszkań. Bezchmurne niebo, po którym leniwie sunęły chmury, jakbyzapowiedź czających się w dali, masywnych, szarych olbrzymów, zalegających nadodległymi terenami, niosącymi ze sobą deszcz, który zapowiadali dziś ranometeorolodzy, nie wskazywały na to, że popołudniu miasto zaleją kolejne litrywody, czyniąc je jeszcze smutniejszym i szarym.
     Zima, choćwydawało się, że odeszła na dobre i ustąpiła przed cieplejszą porą roku, gdziewszystko budzi się ze snu i powraca do życia, wciąż pokazywała swoje oblicze,jakby chciała przypomnieć ludziom, że do upalnych dni jeszcze daleko i że ona,zima, ma jeszcze coś do powiedzenia nim uda się na długi odpoczynek. Zimnewiatry, mroźne ranki i chłodne noce, nadal dokuczały, choć dni robiły się corazdłuższe i znacznie cieplejsze, a przyroda dookoła zaczynała rozkwitać. Wpowietrzu czuć było zbliżającą się wiosnę i niemal niewyczuwalny zapach gorącegolata, choć było to jeszcze niczym odległa fatamorgana, która, gdy tylko się jejdotykało, znikała. I tylko świergot ptaków, czysty i tak miły dla ucha,przybliżał do parnych dni, podczas, których ludzie zrzucą puchate kurtki,odwieszając je do szaf i założą skromniejsze ubrania, chcąc wzbogacić się onową, soczystą opaleniznę, mając dość białej skóry, która tak bardzo odróżniasię od ciemniejszych karnacji.
     Ale nie wszyscymusieli się o to martwić. Ci, co zostali obdarowani przez Boga ciemniejszymkolorem skóry, mieli spokój, bo i po co im opalenizna, której i tak niepotrzebowali? Jedną z takich osób była Lea; jej brazylijska skóra, choć nie takciemna jak u innych, nie potrzebowała słońca, co nawet cieszyło samądziewczynę, bo nigdy nie lubiła bezczynnego leżenia plackiem na plaży iczekania aż szkodliwe w nadmiernej ilości promienie, przebarwią jej skóręnajwyżej na dwa tygodnie; tak, opalenizna, gdy jakimś cudem ją miała, nigdydługo się u niej nie trzymała. Ale Lea się tym nie przejmowała; z dobrymhumorem i przepełniającą ją energią, schodziła właśnie ze schodów prowadzącychdo muzeum, mając zamiar udać się na mały spacer w tak piękny dzień. Noahaktualnie wraz z Arys, siedział sobie na wyspie u wybrzeża Stanów, a Brian byłzajęty pracą, więc Lea nie miała gdzie się śpieszyć; do powrotu mężczyzny miałajeszcze trochę czasu, który chciała jak najlepiej wykorzystać. I już miała iśćw swoją stronę, gdy usłyszała za sobą czyjś głos, wyraźnie wołający ją poimieniu:
     - Leuś! Leuś! –mały Philip, z szerokim uśmiechem wymalowanym na pobrudzonej od czekoladytwarzy, biegł z batonikiem w rączce i wyraźnie kierował się w jej stronę;gdzieś za nim, kręcąc z politowaniem głową, szła jego siostra Hattie z dłońmipełnymi zakupowych toreb. Widać piękna pogoda, która tak nagle zawitała nadNowym Jorkiem, zainspirowała tę dwójkę do wyjścia z domu, co wcale nie byłotakie dziwne, widząc jak chłopczyka rozpiera energia; zagubiony Philip, któregoLea miała okazję spotkać kilkanaście dni temu w muzeum, zniknął jak zadotknięciem czarodziejskiej różdżki, a pozostał mały rozrabiaka.
     - Cześć mistrzu –dziewczyna z uśmiechem obróciła się w jego stronę i ukucnęła przed nim,czochrając mu włosy.
     - Nie czochraj! –wykrzyknął oburzony, ale zaraz wyciągnął w jej stronę czekoladowego batonika –Chcesz?
     - Nie dziękuję.Wcinaj sam. Gdzie masz Mruczysława?
     - W domu został,wiesz? Mamusia szyje mu uszko, bo odpadło…
     - Yhym – mruknęłaze zrozumieniem – Ale nic mu nie będzie, co?
     - Hattie mówi, żemamusia go pozszywa i będzie jak nowy.
     Lea parsknęłaśmiechem pod nosem; dzieciak był uroczy. Po czym wstała i spojrzała na kobietę.
     - Co on taki dziśaktywny? – spytała, gdy już uścisnęła wolną dłoń Hattie.
     - Prawdopodobnieto po trzech porcjach czekolady, których nie mógł sobie odmówić.
     - Nic mu po tymnie będzie?
     - Szczerze to jegozęby, które nie są tak mocne, ucierpią ale przynajmniej przez godzinę miałamspokój – westchnęła – Jego ciągła paplanina potrafi człowieka wykończyć.
     - Wcale nie jesttaki zły. Kochany raczej.
     - Mały diabełek wskórze owieczki, ot co. Kiedy coś chce potrafi być milusi.
     - No coś ty, jatam go lubię i zdaje mi się, że to wca…
     - Ej! Niezapominajcie o mnie! – wykrzyknął maluch z wyraźnym oburzeniem, po czym dodał iwlepił w siostrę błagalne spojrzenie – Idziemy na lody? Możemy na lody? Bardzoproszę.
     - Nie jest na nietrochę za wczas, mistrzu? – Lea wyciągnęła w stronę chłopczyka dłoń, a gdy tenuchwycił ją wolą ręką, zacisnęła na niej palce. – Co powiesz na jakieś ciacho?– zasugerowała, jednak maluch nie wydawał się być przekonany jej propozycją,ba, wyglądało na to, że nie miał zamiaru tak łatwo odpuścić.
     - Lody! Z polewączekoladową i śmietaną! – zażyczył sobie i dla lepszego efektu, tupnął nóżką,robiąc przy tym zaciętą minę, rasowego spryciarza.
     - Hattie?
     - Jedna, małaporcja, zgoda?
     - Stoi! – maluchkiwnął głową i wyciągnął wybrudzoną czekoladą dłoń, ku siostrze – Rączka…
     Kobietauśmiechnęła się dobrotliwie, z lekkim politowaniem i wpierw wyrzuciła papierekpo batoniku do kosza, wyczyściła na tyle na ile się dało rączkę brata, i wkońcu zacisnęła na niej swoje palce; zadowolony Philip, trzymając obietowarzyszki za dłonie, wykorzystał okazję gdyż chwilowo znajdował się międzynimi i co kilka kroków zatrzymywał się w tyle, podczas, gdy kobiety stojąc zprzodu unosiły go lekko w powietrze i przeciągały nad chodnikiem, co za każdymrazem wywoływało radony śmiech chłopaczka.
     Jednak nim zdołaliprzejść choćby jedną przecznicę, ruchliwą jak co dzień, bez wyjątku czy była tonoc czy blady świt, w kieszeni Lei zawibrował telefon, a w sekundę późniejrozbrzmiał dzwonek, obwieszczający wszem i wobec, że o to ktoś dzwoni.
     - Przepraszam na chwilkę– dziewczyna puściła dłoń Philipa, przystając i jednocześnie naciskając zielonąsłuchawkę – Słucham?
     - OleandraÁlvarez? – w słuchawce rozbrzmiał chłodny, rzeczowy, męski głos; Lea zamrugałazdziwiona i odsunęła od ucha telefonu, by sprawdzić z kim ma przyjemność idopiero teraz spostrzegła, że numer nie jest jej znany. – Halo? Jest tam pani?
     - Jestem, jestem.O co chodzi? – spytała.
     - Lërda z tejstrony, Dział Promocji Muzeum. Byłbym wdzięczny, gdyby przyjechała pani jutrzejszegodnia nieco wcześniej do muzeum.
     - Stało się coś?
     - Wyjaśnię paniwszystko na miejscu. Nic wielkiego, chciałbym zorganizować wystawę dla szkołyśredniej.
     - No dobrze… Będęjakieś trzydzieści minut wcześniej, może być?
     - Jasne. Dozobaczenia – mężczyzna rozłączył się, ale Lea wciąż stała z telefonem przy uchui otwartymi ze zdziwienia ustami.
     - Leuś! No chodźjuż! – Philip, najwyraźniej znudzony i zniecierpliwiony czekaniem nadziewczynę, pociągnął ją za rękaw, nie słuchając upomnień siostry. – Leuś.
     - Już, mistrzu –mruknęła z uśmiechem, chowając telefon do kieszeni – Uszy do góry, kupię cipodwójną porcję, hm? – pochyliła się nad nim po pogłaskała po włosach.
     - Z kolorowymicukierkami też?
     - Oczywiście –przytaknęła i uśmiechnęła się szeroko – Bądź grzeczny zuchu, a dołożymyśmietanę.
     - Szuper! –Philip zaklaskał w dłonie i pociągnął Leę, łapiąc po drodze za rękę siostrę ipoprowadził je przed siebie, samemu dokładnie nie wiedząc gdzie iść – To gdzieidziemy?
     - Może tam? –Hattie wskazała głową na niewielką kawiarenkę – Wygląda całkiem przytulnie.
     - No to chodźmywreszcie…
     - Zaczynaszmarudzić, mistrzu – Lea pochyliła się i wzięła chłopaka na ręce, przystającprzy przejściu dla pieszych i czekając aż czerwone światło, rozświetlającenieruchomego ludzika na sygnalizacji, zmieni się na zielone.
     - Poganiam wastylko, bo straaasznie się wleczecie – Philip zarzucił rączki na szyjędziewczyny i uśmiechnął się niewinnie, święcie przekonany, że nic złego niezrobił.
     - Ale jużjesteśmy, więc cicho bądź – Hattie mrużąc oczy, otworzyła przed Leą drzwi dokawiarenki, przepuszczając ich przodem. – Bo poskarżę się mamie.
     - Skarżypyta!
     - Dzieciuch.
     - Nie prawda!
     - Ja przepraszam,że przerywam tę jakże pasjonującą wymianę zdań, ale ludzie się na nas patrzą –mruknęła Lea, gdy już znaleźli się w środku, a Hattie kątem oka zaobserwowałauważnie przyglądającą się im starszą panią.
     - Zignorować ityle – odparła kobieta i ruszyła w stronę wolnego stolika, po chwili siadającprzy nim i przewieszając letni płaszczyk na oparciu stołka; torby z zakupamiwylądowały tuż przy nogach dziewczyny. – Nie wierć się tak, młody – jęknęła,gdy Lea usadziła na krześle Philipa; rozebranie go z kurtki nie było łatwymzadaniem, gdy mały wiercił się i ciekawsko rozglądał na wszystkie strony, razpo raz pokazując coś palcem i komentując na swój dziecinny sposób.
     - To cozamawiamy?
     - Lody! –wykrzyknął Philip i położył dłonie na blacie stołu, co sprawiło, że wyglądałcałkiem zabawnie, jako, że jego głowa ledwo co wystawała znad krawędzi.
     - Lea, a ty? –Hattie machnęła ręką na kelnera.
     - Biała kawa,najlepiej duża.
     - Dwie duże,białe kawy – zwróciła się do kelnera, a widząc jak brat mruży oczy, dodała – Ipodwójna porcja lodów ze wszystkim dodatkami, dla małego gentelmana.
     Kelner, którymokazał się być starszy pan, o szczupłej sylwetce i włosach przyprószonychsiwizną, przyjął zamówienie i poczochrał po włosach Philipa, odchodząc pochwili.
     Lea, rozglądającsię ciekawie po pomieszczeniu, wodziła wzrokiem po pustych stolikach i ścianachpomalowanych jasnym beżem, gdzieniegdzie ozdobionych obrazkiem ukrytym zaszkłem w drewnianej oprawce; niewielki telewizor, wiszący nad ladą pokazywał popołudniowewiadomości.

     - …z katastrofyocalało ośmiu pasażerów – mówił głos reporterki – Prawdopodobną przyczynąuszkodzenia i spadnięcia samolotu do wody, była gwałtowna burza, któraprzetoczyła się nad krajem… – Lea podparła brodę na dłoni i ze średnimzainteresowaniem przysłuchiwała się informacją, jak głosił napis, z dzisiejszejnocy – …ranni zostali przewiezieni do szpitala na Aveniu Hill, gdzie również nakrótki czas spoczęły ciała osób zabitych. – dziewczyna miała właśnie odwrócićgłowę, gdy usłyszała coś, co sprawiło, że serce zadrżało jej w piersi – Lot zBlock Island do Nowego Jorku, niestety zakończył się tragicznie. U dołu ekranu,mogą państwo… – reszty zdania Lea nie dosłyszała, mrucząc ciche przepraszam doHattie i Philipa, porwała kurtkę i wybiegła z kawiarenki, jednocześniewyciągając z kieszeni telefon; próba połączenia się z Noahiem czy Arys, zapierwszym razem zakończyła się niepowodzeniem. Biegnąc w stronę rzędu stojącychjedna za drugą taksówek, Lea wsiadła do pierwszej z brzegu i poprosiłakierowcę, by ruszył do szpitala na Aveniu Hill; w duchu modliła się, by bratu ijego dziewczynie, którzy wybrali się na weekend na Block Island, nic się niestało. I wciąż próbowała się dodzwonić, do któregoś z nich, bez skutku.

~▫~
     Wszpitalu była od dobrych kilku chwil, a gdy usłyszała, że chcą aby wśródmartwych ciał, zidentyfikowała brata i siostrę, zaniemówiła, a gdy wreszcie pielęgniarkapoprowadziła ją przez wąski korytarz, rozświetlony jasnymi lampami, kłującymi woczy ostrym światłem, w stronę dwuskrzydłowych drzwi, poczuła ukłucie niepokoju,choć subtelne jednak wyczuwalne. Im bliżej była wejścia, tym większą czułapewność, że nie chce tam wejść; nogi miała jak z waty i nie była pewna jakdługo zdoła jeszcze iść. Bała się dowiedzieć prawdy, nie chciała by padłoostatnie słowo, bo wciąż nosiła w sobie nadzieję; wierzyła, całym swoim sercemwierzyła, że to pomyłka, a jej brat żyje i leży w którejś z sal, bo on nie mógłumrzeć, ani zostawić jej samej, po prostu nie mógł. Obiecał jej, że zawsze będzie i nigdy nie odejdzie, a obietnic przecieżnie można złamać, prawda? Tylko, dlaczego z takim nieludzkim strachem niepotrafiła przejść przez drzwi, które otworzyła przed nią starsza kobieta ispojrzeć na martwe ciała? Czemu bała się zrobić krok, który przybliżyłby ją dopoznania prawdy, do przekonania się, że na świecie wciąż jest ktoś z rodziny,kto ją kocha, mimo, że jej większość odwróciła się do niej plecami? Niepotrafiła…
     Zatrzymała się w połowiekroku, blada i drżąca jak źdźbło trawy na wietrze; przed sobą miała jeszczeciemną salę, ale wystarczy jeden ruch dłoni kobiety, a rozbłysnął w niejświatła ukazując rzędy metalowych łóżek z…
     Zrobiła krok do tyłu,czując jak żołądek podchodzi jej do gardła, a żelazna obręcz czystego strachu irozwijającej się paniki, zaciska się wokół serca, utrudniając jego pracę. Inagle, każdy wdech stał się torturą, a wydech kolejnym cierpieniem; czystapanika, która rozlała się po jej wnętrzu, sprawiła, że zaczęła wodzićzagubionym wzrokiem po korytarzu, jakby szukając pomocy, a może czekając naratunek. Cała pewność, że to zwykła pomyłka uleciała z niej jak powietrze zprzebitego balona, szybko i ze świstem, pozostawiając po sobie pustkę. Wszystkieoptymistyczne myśli, jakie w niej zostały zniknęły, rozpadły się w proch,zamieniły w nicość, odeszły, zastąpione przez lepką maź, która pięła się wyżeji wyżej, sięgając ostatniego bastionu wiary i niszcząc go doszczętnie, jednymsprawnym uderzeniem. I legły w gruzach jej nadzieje, upadły złudzenia, przepadły,tonąc w bezkresie wód czarnych…
     Sama nie wiedziała, kiedyjej własne nogi poprowadziły ją w przód, zamiast wciąż cofać się w tył. Niebyła w pełni świadoma tego, co się wokół niej działo; czuła się tak, jakbystała za szybą i oglądała nieznaną sobie osobę, czyjeś życie, obce ruchy,odległe dźwięki. I tylko jej oczy, utkwione w dwunastu ciałach były jakby wciążobecne; nawet nie pamiętała momentu, kiedy zliczyła wszystkie trupy, a możezrobił to za nią jej umysł? Machinalnie, odruchowo? Jednocześnie starając sięwychwycić znajomą sylwetkę spośród czarnych worków?
     Szelest jednego z nich,dźwięk rozsuwanego zamka, ciche chrząknięcie, by podjeść i zobaczyć. Potwierdzićalbo zaprzeczyć. Tylko czemu to wszystko spadło na nią? Czemu stoi tu sama,podczas, gdy rodzice zadowoleni i w spokoju, najprawdopodobniej spędzają miłepopołudnie? Czemu to ona musi wydać wyrok, gdy wciąż modliła się do Boga, by Noahżył?
     Chwila zawahania ipierwsze spojrzenie, zakończone westchnieniem ulgi, wyraźnie słyszalne wprzestronnej i dużej sali. Kolejnych kilka sekund nadziei, bicia serca w piersi,odwrócenie wzroku ku drzwiom, wciąż szukając ratunku i zaprzeczenia.
     Kolejny szelest i następny,a po nim jeszcze jeden i spojrzenie, uważne, a z każdym następnym rosnąca wiara.Bo przecież zostało tak niewiele, jeszcze kilka ciał, martwych, wyzutych zżycia, nieruchomych, pozbawionych jutra, bez przyszłości, zimnych jak kamień ikoniec, a z nim ulga. Wszechogarniająca ulga, błogo rozlewająca się po ciele,niosąca ukojenie i radość, pozwalająca odetchnąć i zapomnieć o strachu, dającazapewnienie, że Noah żyje i ma się dobrze, że wszystko będzie jak dawniej, awizyta w kostnicy okaże się tylko złym snem, koszmarem, który zgotowało jejżycie, ale który zniknie wraz z ostatnim, przeczącym poruszeniem głowy. Boprzecież jej obiecał, powiedział, że jej nie zostawi, że nie odejdzie. A obietnic się nie łamie, prawda?
     I już prawie koniec, już drży na jej ustachwestchnienie ulgi, czeka na właściwy moment, by rozpłynąć się w pomieszczeniu,jest tuż tuż, tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, gotowe by je pochwycić izamknąć w pięści, gotowe by trwać.
     Kolejny szelest,rozpięcie zamka, niemal ostatnie, a tak złowrogo brzmiące i odbijające sięechem, powtarzane setki razy, szeptane przez gołe, zimne ściany, wdzierającesię w uszy, niedające się uciszyć. I krzyk. Rozdzierający serce krzyk, rumorzniszczonych nadziei, trzask pękającej wiary, skowyt umierających zapewnień, swądspalonej obietnicy. Szloch przeradzający się w płacz, płacz zmieniający się w lamenti głuche zawodzenie. Rozpacz rozdzierająca serce, raniąca, zostawiającagłębokie rany. I łzy, niczym krew cierpiącej duszy, płynące potokiem po bladychpoliczkach, wciąż i wciąż trwające razem z krzykiem, wyraźnym, pełnym żalu,niedowierzania, niezrozumienia i rozpaczy. Bladej rozpaczy, która ciało otuliłaramionami, przygarnęła do piersi, zarzucając na nie czarny welon, by już nigdynie opadł i wpisał się w serce, zakorzenił w duszę, sycąc się bólem, chełpiącsię swym dziełem i rosnąc, każdego dnia…
     Nawet wzrok, gdy sercezaprzeczało, krzycząc co sił, że to tylko iluzja, ułuda, kłamstwo i fałsz, potwierdzałoto, co mówił jej rozum. Bo jak zaprzeczyć, gdy ma się przed oczami ciało brata?Gdy patrzy się na jego twarz, teraz napuchniętą od wody, siną i bladą. Kiedywidzi się go bez życia, nieruchomego, śpiącego snem wiecznym? Takiegobezbronnego, że aż chce się podejść i przytulić go, byleby tylko zobaczyć jakunosi powieki, jak jego usta wykrzywiają się w radosnym uśmiechu, jak siębudzi. Bo przecież obietnic się niełamie, prawda? Co z tego, że leży pośród innych, martwych ciał? Czy to wogóle ma znaczenie? Przecież on wcale nie umarł! Nie mógł jej zostawić… Bawiłsię z nią tylko, udając, drocząc się jak zawsze i czekając na właściwy moment,by wyskoczyć i wybuchnąć śmiechem, tak jak zawsze. Tak jak zawsze, prawda? Ico, że jego ciało jest zimne, że jego policzek zionie chłodem, wywołującdreszcze na jej dłoni. Co z tego? On nie mógł tego zrobić…
     - Braciszku… – szepnęła,dławiąc się łzami i przesuwając kciukiem po nabrzmiałym policzku chłopaka – Kochanymój… Wstań… – mruknęła błagalnym tonem, ze spojrzeniem utkwionym w jegozamkniętych powiekach – Powiedz, że to tylko żart, że zaraz się obudzisz…Błagam, wróć do mnie … Braciszku… – czuła jak drżą jej nogi, jak robi się jejsłabo, jak…

     Krzyknęła i cofnęła gwałtowniedłoń, robiąc krok do tyłu, omal nie przewracając się na podłogę; jej spojrzeniespoczęło na nosie brata, skąd z lewej dziurki, wysunęły się dwa cienkie wąsiki,drgając lekko, a po chwili pokazała się i główka jakiegoś zwierzątka, którepostanowiło zwiedzić chłopaka od środka…
     I ten widok przesądziłsprawę; Lea potykając się o własne nogi, z łzawiącymi oczami, wybiegła z sali,nie reagując na wołanie starszej pielęgniarki, która krzyczała za nią, że ciałoArysteii leży tuż obok i nie zatrzymała się, by poczekać na windę. Wbiegła poschodach na górę i przepychając się między ludźmi, tłumnie stłoczonymi nakorytarzu, raz po raz na kogoś wpadając, wypadła z impetem ze szpitala,uderzając drzwiami jakiegoś mężczyznę, który zatoczył się na ścianę, trzymającdłonie na obficie krwawiącym nosie. Nawet nie zauważyła, że z chmur wiszącychnad miastem strumieniami leje się deszcz, biegła przed siebie, wpadając naludzi i potykając się o własne nogi; biegła jak najszybciej potrafiła, bylebytylko znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, by uciec od widoku martwegobrata, zostawić za sobą kostnicę i biec, daleko, z dala od spuchniętej twarzyNoaha, od zwierzątka poruszającego się w jego nosie… Uciec. Ale z każdym jejkrokiem, choć oddalała się od szpitala, wspomnienie tego, co zobaczyła w jegopiwnicach nie znikało, wciąż było wyraźne i czyste, jakby nadal na nie patrzyła.Za każdy razem, gdy zamykała oczy, widziała tę twarz, to ukochane oblicze, takzmienione i zdeformowane i wiedziała, że ten obraz nie zniknie z jej pamięci nigdy,że będzie trwać i wracać za każdym razem, kiedy tylko przymknie powieki, nawetna chwilę. Że będzie jej przekleństwem już do końca.
     A deszcz padał, jakbychcąc zmyć z jej policzków słone łzy. Dla niego wszystko było po staremu, nicsię nie zmieniło.
*Deszcz jak siwe łodygi, szary szum,


A u okien smutek i konanie.

Cóż? Bez ciebie. Cóż?

W ogrody wód, w jeziora żalu,

W liście, w aleje szklanych róż.

I czekasz jeszcze? Jeszcze czekasz?

     Biegnąc przez Nowojorskieulice, Lea nie zdobyła się nawet na omijanie kałuż i tak była przemoczona doostatniej nitki, więc nie robiło to jej różnicy, a sama chciała biec i nigdysię nie zatrzymać. Uciec tam, gdzie odszedł jej brat, gdzie znowu będzie miałago blisko. Nie wyobrażała sobie życia bez niego, to było nierealne iniemożliwe. Nie chciała żyć, gdy jego zabrakło, oddychać, gdy on już nie musiał,iść w stronę przyszłości, kiedy on zakończył Wielki Marsz. Jak miała żyć bezniego? Żyć w taki czas?
     I czekała, aż ktoś powie jej,że to wcale się nie stało, że to tylko głupi żart. Niech ktoś wreszcie topowie!, krzyczało jej serce, teraz rozdarte na pół i krwawiące, bo oto odszedłktoś, kto miał wiecznie przy niej trwać. Wciąż liczyła na cud. Bo przecież obietnic się nie łamie, prawda?
*Czasu napis spływa po mrocznej, głuchej twarzy,


Może to deszczem, może łzami.

A deszcz jest jak litość – wszystko zetrze.

I to, że płacz, a tak cielesny.

I to, że winy niepowrotne,

A jedna drugą woła.

     Nawet nie zauważyła, gdywbiegła po schodach do mieszkania jej i Briana, nie wiedziała jak zdołała przebiectak dużą odległość i przy okazji się nie zabić; pamiętała tylko niejednokrotnetrąbienie samochodowych klaksonów, gdy nie bacząc na czerwone światło,przebiegła przez przejście dla pieszych; wtedy było jej wszystko jedno, mogłanawet zostać potrącona, a przyjęła by to z radością, choć miała na świeciejeszcze jedną osobę, którą kochała całym sercem i gdyby okazało się, że i ona…
*Odejdą wszyscy ukochani,


Po jednym wszyscy – krzyże niosąc,

A jeszcze innych deszcz oddali,

A jeszcze inni w mroku zginą,

Staną za szkłem, co jak ze stali,

I nie doznani miną, miną.

     Wbiegła po schodach nagórę i nawet, gdy raz uderzyła brodą o stopień, pośliznąwszy się na naniesionejwodzie, nie zatrzymała się, nie czując nawet bólu promieniującego ze zdartejskóry. Stanęła dopiero przed drzwiami, próbując wsunąć klucz do dziurki, aledrżące ręce skutecznie jej to uniemożliwiały; w końcu, gdy po kilku próbachudało się jej otworzyć drzwi, weszła do środka i westchnęła z ulgą, dziękującBogu, że Briana nie było w domu. Rozpinając kurtkę i odwieszając ją na wieszak,na chwilę przymknęła oczy, znów mając przed sobą widok martwego brata, takwyraźny i niezaprzeczalny… Nie otwierając oczu, zacisnęła dłonie w pięści,wbijając paznokcie w delikatną skórę na ich wewnętrznej stronie, zaciskając jecoraz mocniej i mocniej, z ochotą przyjmując ból, bo dzięki niemu nie myślała oNoahu, o jego śmierci… I nawet czując ciepłą ciecz, spływającą jej po palcach ikapiąca na podłogę razem z wodą z mokrych ubrań, nie zaprzestała tej czynności;wolała ból cielesny od tego, który szarpał jej duszę i ranił serce, bo tenpotrafiła znieść. W tej chwili chciała się w nim zatracić, zapomnieć owszystkim innym, o świecie dookoła i popłynąć wraz z czerwoną falą, z dala odcierpienia. Uwolnić się i zapomnieć… Zniszczyć świadomość, że już nigdy niezobaczy Noaha, nie usłyszy jego głupich żartów, nie zobaczy…
*I przejdą deszcze, zetną deszcze,


Jak kosy ciche i bolesne,

I cień pokryje, cień omyje.

Zostanę sama. Ja sama i ciemność.

I tylko krople, deszcze, deszcze
Coraz to cichsze, bezbolesne…

     I nagle poczuła cośdziwnego, rozgoryczenie, żal, wszystkie te negatywne uczucia, które niątargały, ustąpiły złości, dzikiej i nieokiełznanej, choć nie znikły, wciążczaiły się w pobliżu, by o sobie przypomnieć. Złość, gęsta i lepka niczymsmoła, wypełniła ją całą, szepcząc, że to wszystko nie powinno się zdarzy, żeżycie jest niesprawiedliwe, a Bóg nie istnieje, bo jak go szukać w takichchwilach? Jak wierzyć, że istnieje, że jest miłosierny, skoro odebrał takbliską osobę? No jak do cholery?!
     Nie wytrzymała, wbiegającdo przestronnej kuchni, zapaliła światło i nie myśląc nad tym co robi, złapaław dłonie kubek stojący na szafce i cisnęła nim w podłogę; naczynie rozbiło sięna kawałki, rozlatując się we wszystkie trony. Jego los podzielił takżewazonik, a z nim większość rzeczy, które Lea miała w zasięgu ręki i nieobchodziło jej wcale, że Brian nie będzie tym zadowolony i nawet gdyby terazwylądowała na bruku, bez dachu nad głową, nie przejęłaby się tym, bo to niebyło dla niej ważne, a to co było, odeszło i już nigdy nie wróci, bo nie wyjechałona wakacje tylko umarło; kolejny szklany przedmiot z impetem uderzył o podłogęi podzielił los swoich braci, a Lea zalewając się łzami i drżąc na całym ciele,upadła na kolana, pośrodku tego bałaganu, w wodzie kapiącej z jej ubrań, wplamkach krwi z pokaleczonych dłoni i schowała twarz w rękach, zostawiając naniej czerwoną smugę, niemal dotykając czołem podłogi. Jej szloch, wyraźny wśródciszy panującej w mieszkaniu, odbijał się echem od ścian, trwającnieprzerwanie, wciąż i wciąż odradzając się na nowo, a łzy wsiąkające wmateriał spodni nadal płynęły, choć wydawać by się mogło, że nikt nie jest wstanie pomieścić w sobie takiej ich ilości. Ale to nie ostatnie łzy, będzie ichjeszcze wiele.

     - Chcę być jak ty, leżećmartwa, zimna jak ty…



____________________________________
* Fragmenty: „Deszcze” Mistrza Baczyńskiego.
I brat kazał przekazać:
„Chciałbym pożegnać szaloną April, słodką Cissy, bez którejstan freciaka stanąłby pod znakiem zapytania, najlepszą tancerkę – Sophie,kochaną siostrzyczkę, Coleen, Jamesa i całą załogę nyc. Rose za kolację, a Jessza kawę. No i nie mógłbym zapomnieć o Blair. Trzymajcie się xD”
I Arystea też:
„No to ja w skrócie. Rose, dzięki za rozmowy, Violu zawszystko i jeszcze dużo więcej, zresztą sama wiesz, no i całej reszcie też zCol na czele. Powodzenia życzę w dalszym tworzeniu. Było miło ;)”

Ech… *rozpacz*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz