środa, 8 kwietnia 2009

878. Powroty.

- To był długi miesiąc. – jęknąłbrunet spoglądając na ulicę zza szyby auta. Po jego lewej stroniesiedział jego ojciec, ten tymczasem spoglądał na syna wyraźnieucieszony z tego zawieszenia broni.
  – Wybacz, że musiałem Cięzaprosić do Londynu w takich okolicznościach, ale pomyślałem, żewolałbyś wiedzieć…być przy niej, w końcu wychowała Cię jakwłasnego syna. – poklepał bruneta po ramieniu i zaraz zamilkł.
Tak,Noel była dla niego prawie jak matka, przecież zajmowała się nimod małego, a teraz po długiej walce z rakiem, gdy przez ten miesiącsię jej pogorszyło w końcu umarła. Jednak Landon nie potrafiłsię zadręczać, widział w końcu błogi uśmiech na jej twarzywychudzonej i bladej twarzy, gdy przestała się męczyć.
  -Trudno, tylko wyjechałem tak niespodziewanie. – wywróciłoczyma spodziewając się piekła, gdy wróci.
  – Będzie ażtak źle?
  – Myślę, że gorzej. – odparł myśląc intensywnie.
 - Co ty takiego widzisz w Nowym Jorku, Landon? – zapytałdyplomatycznie mężczyzna w garniturze. Nie mógł pojąć jaksyn mógł zamienić Wielką Brytanię na Amerykę. 
  -Przyjaciele są naprawdę jedynym co mnie tu trzyma. – odpowiedziaługodowo, jednak w tonie jego głosu brzmiała nutka poirytowania.
Nato pan Evans już nie znalazł odpowiedzi, westchnął przeciąglepatrząc przed siebie. W końcu zatrzymali się na lotnisku wLondynie.
  – A co z tym dzieckiem? – Lan momentalnie spojrzał naojca z mieszaniną złości i zaciekawienia w oczach.
  – Nie wiemskąd o tym wiesz, ale w każdym razie nie powinno Cię to obchodzić.- znowu wrócił mu chłodny ton głosu, gdy zwracał się doojca. – Ale… – zamyślił się, może to nie taki głupi pomysł bycoś mu w końcu powiedzieć. – To dziewczynka, ma półtoraroku jest śliczna, radosna i na jej ustach wiecznie widać uśmiech.Nazwali ją Mercedes, a mnie na samą myśl o tym imieniu szlaktrafia. – warknął ze złością.
Mężczyzna wybuchnąłśmiechem i położył Landonowi rękę na ramieniu.
  – Może weFrancji to imię jest bardziej popularne niż u nas. – pokręcił zrozbawieniem głową.

Brunet wywrócił oczami, wziąłswoje torby i bez pożegnania ruszył w stronę drzwi odprowadzanyjedynie wzrokiem ojca.

Znowu siedział w samolocie do NY,znowu ze słuchawkami na uszach, jednak tym razem starał sięwyłączyć swoje myśli, które uparcie obijały jego obolałąjuż głowę. 
  – Proszę zapiąć pasy… – usłyszał gdzieśpomiędzy słowami jednej z piosenek Nickleback. – Podchodzimy dolądowania w Nowym Jorku.
  – Nareszcie w domu. – mruknął podnosem, kiedy już byli na ziemi. Jeszcze jakiś czas zabrało muodebranie bagaży i znalezienie wolnej taksówki, po czymruszył do domu. Nie było Sophie, a może to i dobrze, wolał sobienajpierw przygotować wytłumaczenie dla swojej nieobecności inieosiągalności swojego telefonu, który dzwonił w szpitalutyle razy, że został skonfiskowany.
Amor mało nie wyskoczył zsiebie i stanął obok widząc swojego pana. Chłopak z zadowoleniempogłaskał psa odkładając torby. Wziął leżące na ladzie kluczedo swojego auta i postanowił pojechać do college.

Wysiadł zauta w promieniach kwietniowego słońca, założył na nos ciemneokulary patrząc w błękitne niebo pokryte gdzieniegdzie puchowymi,lecz idealnie białymi chmurami. Właściwie, to przez chwilę sięzastanawiał nad tym czy jednak się nie wycofać, wrócić dodomu i przespać się by dopiero później przyjechać docollege i zmierzyć się z gotowymi go posiekać znajomymi, którymnie dawał znaku życia dłuższy czas.
  – Tchórz! -krzyknął jakiś głos w jego głowie, co pchnęło go do przodu. -No chyba…raz się żyje, prawda?

[chyba zbyt chaotyczne, aleto co JA piszę zawsze takie jest xD wiem, że czeka mnie NIE miłepowitanie za to moje "zniknięcie" ale...tak jakoś wyszło? xD]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz