poniedziałek, 26 grudnia 2011

1851. Moving to New York.

Leniwe, grudniowe popołudnie. Dziwne to było zjawisko, zważywszy na fakt, że piętrowy domek stojący na obrzeżach Nowego Yorku mieścił dzisiejszego ranka aż 15 i pół osoby. No tak, ta połówka była jeszcze bardziej dziwniejsza, bo niby jakim cudem ktoś o zdrowych zmysłach trzymał w domu połówkę osoby? Ale może od początku, szanowna autorko.
Christian przybył do rodzinnego domu na swoim ukochanym, lśniącym motorze. Jego dwaj bracia zabrali się już kilka dni wcześniej i to aż samolotem lecącym prosto z Dubaju. Michelle i jej zupełnie-nieoficjalny narzeczony, oraz ich kilkuletni syn przybyli czarnym volvo. Natomiast córka owej Pani Williams- Ledger- Jonze zjawiła się w owym domu niespodziewanie i niezapowiedzianie. Wigilia u Williamsów była zdecydowanie rodzinną tradycją, jednak w tym roku sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. 
Matilde półtora roku wcześniej wyjechała na kolejne zgrupowanie swojej sekcji łyżwiarskiej, zabierając ze sobą małą Amelię, która ostatnimi czasy nie pozwalała nigdzie wyjeżdżać samotnie pannie Ledger. Takim oto sposobem dodatkowe miejsce w samolocie zostało zapełnione drobną blondyneczką, która w mgnieniu oka podbiła serca reszty zbuntowanych niby nastolatków. Ktoś kiedyś zaśmiał się, że mała robiła za ich maskotkę i przynosiła szczęście na wszystkich zawodach. Tylko kiedy znajdowała się w pobliżu, nikt nie doznawał bolesnych kontuzji. Ba, zajmowali najwyższe miejsca, co rozpierało dumą serduszko niepozornej trenerki. Taki oto wyjazd, kolejny już w przeciągu ostatnich dwóch lat zaowocował czymś jeszcze-  Panna Ledger sprytnie zmieniła swoje nazwisko. No, kolejny, przedziwny fakt.  Może warto by już było napisać o tym jakąś książkę?

Lennon niemiłosiernie szarpał za nogawkę ciemnowłosej, która siedziała właśnie w miękkim fotelu z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach. Cała ferajna Williamsów zebrała się przed domem, by pognać na coroczny, rodzinny kulig. Amelia nie dała się w ogóle ubłagać, by zostać w ciepłym salonie, przed kominkiem, z małym Benjaminem, który zawsze ciągał ją za jasne kosmyki włosów. Też poszła, a raczej wybiegła pierwsza na ową przejażdżkę. Matilde ofiarowała się jako ta osoba, która popilnuje własnego brata i własnego psiaka, podczas gdy reszta będzie się świetnie bawiła. Tak więc siedziała, piła herbatę i od czasu do czasu doglądała trzylatka, który wcale nie miał zamiaru się zdrzemnąć. A szkoda.
- A Melka pojechała z Tobą?- Wyrwało się z ust malucha między jednym okrzykiem radości z ułożenia klocków, a drugim. Sam Benjamin wstał nieporadnie z podłogi i przyniósł siostrze kolejny, czerwony klocek, który ta musiała już własnoręcznie zamontować w przedziwnej konstrukcji inżyniera Jonze. Tysia odstawiła herbatę na stół i zwlokła się z miękkiego fotela, siadając na puszystym dywanie. Po chwili czerwona część w jej dłoniach zamieniła się w chorągiewkę wysokiej wieży, którą z klocków ustawił braciszek. Ten widząc poczynania starszej siostry uśmiechnął się szeroko i klasnął w drobne dłonie, ledwie kątem oka spoglądając na psiaka, który zupełnie niepostrzeżenie zbliżał się do unikalnej budowli.
- Pojechała. Na pewno Ci opowie co robiła jak wróci z kuligu.- Stwierdziła z udawanym przekonaniem Tysia, która wysunęła drobne stopy przed siebie i oparła ręce na brzuchu, wzdychając delikatnie. Zastanawiała się teraz, czemu znowu robiła się taka wspaniałomyślna? Sama mogła się teraz bawić z rodziną na kuligu, a wypchnąć tego błazna, Christiana do opieki nad mniejszą ferajną. Chociaż gorąca, malinowa herbata niejako kusiła panienkę Już- nie- Ledger, by nie wyściubiać nosa zza drzwi. Śnieg był piękny, za oknem. Był też zimny, ale to też za oknem. Tu był jedynie strasznie filmowy. Przywoływał we wspomnieniach ciemnowłosej te wszystkie stare, świąteczne filmy, które każdy człowiek jej pokolenia znał na pamięć. 
- A Toś też był z Wami?- Ben odezwał się znowu i utkwił pełne zainteresowania spojrzenie w drobnej, rumianej twarzy Matilde. Niestety, zamiast być podobny chociaż w małym stopniu do niej, robił się tak roztrzepany i zapominalski jak ich matka. A Tysia wiedziała, że będą z tego problemy.
- Toś był z nami, bo tam mieszka. Ale niedługo wróci tutaj i na pewno zabierze Cię na sanki.- Odpowiedziała zupełnie spokojnym głosem i wygięła kąciki ust do góry, na moment przymykając oczy. Toś, Toś.. Kto to w ogóle był ten Toś? Toś Sanworth, tyle wiedział mały Benio.
- A Toś dał Ci prezent, jak ja?- Kolejne pytanie, wypowiedziane jeszcze bardziej zaciekawionym, dziecięcym tonem. Matilde uśmiechnęła się szerzej i podniosła z podłogi zielony klocek, na którego wyraźnie polował znudzony Lennon. Tysia wcisnęła owy plastikowy fragment między biały, a żółty kawałek. Przez dłuższy czas nie odpowiadała, zastanawiając się czy oby na pewno dostała od owego Tosia jakikolwiek prezent. Po chwili zdecydowanie kiwnęła głową i pogłaskała brata po policzku, delikatnie wzruszając drobnymi ramionami.
- Dał, ale musisz jeszcze trochę poczekać, aż Ci go pokażę. To taka tajemnica, bracie. Myślę, że Twoja wieża jest już gotowa, co?- Tysia pochyliła się nad własnym bratem i z przerysowaną powagą na twarzy zaczęła oglądać ich ‚wspólne’ dzieło z każdej możliwej strony. – Przybij piątkę, bracie.- Dodała po chwili śmiertelnie poważnym tonem i wyciągnęła swoją rękę, klepiąc nią delikatnie wierzch dłoni malucha. Dopiero teraz poruszała zdrętwiałymi stopami i ostrożne wstała z podłogi, sięgając po swoją herbatę. Szkoda tylko, że nawet nie zdążyła się jej napić, bo Lennon, merdając ogonem przebiegł przez pokój i rzucił się z łapami na kolorową wieżę, rozbijając ją na kawałki. Benjamin wpatrywał się w resztki swojego dzieła z nadzieją, że to tylko marny żart. Po chwili na jego twarzy pojawił się grymas złości, a on zacisnął małe piąstki, wstając i siadając przy kominku, plecami do kudłatego pupila.
- Masz  Melkę, masz Tosia, tylko psa masz głupiego jak but.- Mruknął wyjątkowo zły, a Tysia nie miała nawet okazji się z tego porządnie roześmiać, bo pozostała trzynastka właśnie próbowała się ścisnąć w wąskim korytarzu. Wszyscy mokrzy, zmarznięci ale niesamowicie zadowoleni. Na szczęście najstarsi Williamsowie posłuchali prośby drobnej Tysi i to Christianowi dostało się śniegiem najbardziej. Ku jej niezmiernej uciesze. Matilde zjawiła się w progu, pomagając Amelii ściągnąć przemoczoną kurtkę i buty, by za chwilę zaprowadzić ją do salonu i posadzić przy kominku, w którym wesoło trzaskał ogień.
- Myślisz, że nie wiem, że to Twoja sprawka?- Mruknął urażony Christian, podchodząc do biednej Matilde i starym zwyczajem mierzwiąc jej ciemne włosy. Każdy dobrze wiedział, że nie mógłby być na nią zły, ale przecież skarpetki do tej pory miał mokre. Musiał powiedzieć cokolwiek, nawet jeśli jego udawana złość brzmiała zbyt komicznie.
Tak komicznie, że Matilde tylko parsknęła cichym śmiechem i kiwnęła głową, robiąc minę niewiniątka. Po chwili odsunęła się jakiś metr od starszego brata, krzyżując ręce na brzuchu. Większość już dawno znalazła się przy kominku albo we własnych pokojach, by zmienić przemoczone ubrania. Tylko mały Benek z zainteresowaniem przyglądał się temu siostrzanemu teatrzykowi.
- Oj Krysiu, wiesz, że nie można bić ciężarnych, prawda?- Powiedziała Tysia iście słodkim głosikiem i zamrugała kilka razy, w nadziei, że długie rzęsy raz na zawsze załatwią te ‚krwawe porachunki’ z jegomościem Williamsem.
- Tylko poczekaj, poskarżę się Sanworthowi.
- To Mysia jest teraz taka ciężka?- Spytał tylko Benjamin i zmarszczył jasne brwi, podchodząc do Christiana u czepiając się jego prawej nogi.

[ Dziękuję, że mnie jeszcze nikt stąd nie usunął. Wiedziałam, że wrócę jak syn (?) marnotrawny i trochę mi to zajęło, ale cóż.. Fajnie będzie, jak mnie jeszcze ktokolwiek pamięta, o :D
I prosiłabym o zmianę zdjęcia na to: http://weheartit.com/entry/18389431/via/niepodamci oraz podpisu pod zdjęciem na: „Matilde Sanworth, 26 lat, trenerka młodszej sekcji łyżwiarskiej.  Yoy, ale tęskniłam..]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz