Poranki wszędzie wyglądały tak samo. Najpierw na horyzoncie pojawiała się łuna zbliżającego się słońca, zaś po krótkim czasie pojawiał się kontur świecącej kuli. W każdym miejscu odbywał się o innej porze, aczkolwiek codzienny rytuał budził świat ze snu, by ludzie mogli ruszyć na kolejne, własne podboje.
Słońce tego dnia powoli wchodziło na nieboskłon, podczas gdy niewysoka kobieta leżała zawinięta w kołdrę, z rozczochranymi włosami i skrzywionym wyrazem twarzy. Było dosyć wcześnie, a że znajdowała się na zwolnieniu odczuwała pragnienie, by leżeć długo w łóżku i rozkoszować się błogostanem, podczas którego mogła wygrzać się w pościeli. Niestety nie do końca było jej to dane, bowiem już z pierwszymi promieniami nowojorskiego słońca jej sen dobiegł końca, dając do zrozumienia, że dziś nie pośpi. Niemal od razu dał się jej we znaki gips na nodze, przez który nie mogła dobrze ułożyć się w łóżku. Skóra pod gipsem niemiłosiernie ją swędziała, a szukała wielu sposobów, by temu zapobiec. Najciekawszym była antena od radia, która odpadła od sprzętu zaraz po przeprowadzce z Paryża.
Nie zastanawiając się dłużej sięgnęła po sok, który nalała sobie wczoraj do kubka, a którego nie wypiła, bo zasnęła. Pływał w nim komar, dlatego odstawiła go na podłogę przy łóżku, myśląc nad okropnym początkiem kolejnego podłego dnia, który musiała przetrwać.
Rozejrzała się po pokoju zerkając na wszystkie mniej i bardziej ważne rzeczy walające się po podłodze od dłuższego czasu. Ubrania, farby, pędzle, miski po jedzeniu i puste paczki po papierosach. Nienawidziła swojego gipsu, a i on nie nienawidził jej, co pokazywał na każdym kroku zaczepiając o ubrania, farby, pędzle …
Wychyliła się z łóżka do nowo wyglądającej paczki Marlboro, licząc na jej bogate wnętrze. W środku siedział jeden samotny papieros, przez co Jacqueline również zrobiła się samotna i dla towarzystwa sięgnęła po zapalniczkę. Popiół wrzucała do kubka, pływał więc dookoła komara niczym mini-wysepki na pomarańczowym oceanie.
Już w połowie papierosa nawiedziły ją czarne myśli, które zwykle pojawiały się około południa. Większość dotyczyła jej egzystencji i ostatnich wydarzeń, sensu życia oraz wielu mniej, lub bardziej ważnych spraw. Uniosła się na ręce, rozglądając ponownie po pokoju. Od całej niechęci do świata, zbierającej się w ciele kobiety dostawała mdłości. Niechęć do wychodzenia z łóżka, mieszkania, oglądania ludzi, wychodzenia na balkon. Wszystko łączyło się ze sobą, tworząc nieprzyjemny obraz kobiety zgniecionej przez nawał pracy, który narzuciła na siebie i wymagania, jakich oczekiwali od niej inni.
Skończyła papierosa i wrzuciła peta do kubka z sokiem. Pływał po wierzchu, a dookoła niego dryfował komar.
Wyciągnęła spod łóżka nieduże, plastikowe opakowanie z tabletkami. Wysypała na dłoń trzy i połknęła, popijając zlewką jakiegoś alkoholu ze stołu, pozostałą z poprzednich dni.
Obudził ją krzykliwy brak nikotyny w organizmie; przypomniała sobie, że zanim usnęła wypaliła ostatniego papierosa. Na szczęście okazało się, że JJ dba o nią bardziej niż ona sama; na stole bowiem leżały dwie paczki Marlboro Light, a obok karteczka z napisem: ‘’Korzystaj mądrze. JJ”
Jacqueline otworzyła jedną z nich i od razu rozpaliła papierosa, zastanawiając się dokładnie, jak długo spała, skoro jej współlokatorka zdążyła przyjść, zrobić zakupy i wyjść. Kalendarz w jej telefonie wskazywał miażdżący fakt, w który ciężko było jej uwierzyć. Spała cały poprzedni dzień aż do teraz. Było późne popołudnie, a słońce powoli zachodziło, chowając się między wieżowcami miasta. Usiadła na łóżku, szukając wzrokiem swoich kul. Leżały gdzieś pomiędzy okrągłym, obrotowym fotelem, a stosem ubrań poplamionych farbami. Nadal paląc papierosa zwlekła się z łóżka, kuśtykając w stronę balkonu. Narzuciła niezgrabnie na plecy zapinany, ciemno zielony sweter kończący się za tyłkiem i wychyliła się na powietrze, zamykając za sobą drzwi. Na dworze było przeraźliwie zimno, z jej ust wraz z dymem wydobywała się para. Po ulicach krążyli samotni ludzie, wszędzie nawalone było migających lampek, gdzie nie spojrzeć stały owinięte w łańcuchy drzewka.
-Co do ch_uja …? – Mruknęła do siebie, po czym zaciągnęła się papierosem. Z pobliskiego mieszkania dolatywały słowa świątecznych melodii i zapachy wykwintnych dań, których smaku Jackie nie mogła sobie przypomnieć. Skończyła papierosa i wyrzuciła peta przez barierkę.
-Po_jeby. – Mruknęła wracając do środka. Rozejrzała się po wnętrzu, zatrzymując dłużej wzrok na płótnach, swoim obazgranym przez JJ gipsie i w końcu na małej torebeczce stojącej na stole.
-JJ! – Wrzasnęła, wlekąc się ku szklanemu stolikowi. W torebeczce znalazła duże gogle, które zwykle służą do noszenia podczas jazdy skuterem. – JJ! – Krzyknęła ponownie, zakładając gogle. Zerknęła w lusterko. Były odjazdowe. Naciągnęła je na czoło, sięgnęła po kule i poszła do pokoju współlokatorki. Nie było jej, za to na stole stała pusta butelka po winie, a na jasnym dywanie obok stolika była niewielka czerwona plama. Kuchnia i łazienka również były puste. Jacqueline porzuciwszy nagły napływ optymizmu odłożyła gogle i ponownie położyła się, odpalając kolejnego papierosa. Gdy tylko wrzuciła peta do popielniczki momentalnie usnęła.
-Przespałaś całe pierdolone święta! Porozmawiamy, jak wrócę, teraz idę otworzyć jebany bar! – JJ trzasnęła drzwiami wychodząc, pozostawiając Jackie samej sobie. Dzisiaj miała jechać na zdjęcie gipsu, jednak kiedy się obudziła było odrobinę zbyt późno, by wlec się do szpitala. Poza tym Jacqueline nie miała najmniejszej ochoty wychodzić z łóżka, w którym przeleżała ponad dwa tygodnie. Nie odzywając się słowem sięgnęła po papierosa, zastanawiając się nad pracą, swoimi szkicami i męczącymi treningami, o których zapomniała już, mając nogę w gipsie. Zwolnienie lekarskie na trzy tygodnie dostarczyła do właściciela galerii już wieczorem, zaraz po wyjściu ze szpitala. Szkice leżały nietknięte. Nie zaglądała do nich bowiem od czasu wypadku. Przeleżała ten czas w łóżku, więc o bieganiu nawet nie wspominała. Zaczęła ją męczyć niepewna przyszłość, która rysowała się dosyć szaro. Miała ochotę zająć się czymś produktywnym, co sprawiałoby jej przyjemność. Malowanie niestety już tej przyjemności jej nie dawało, prowadzenie galerii również. Zatęskniła za czasami, kiedy jeździła na desce ze szmacianą torbą wypełnioną ołówkami i szkicownikiem. Nad porankami i popołudniami spędzonymi na powietrzu szkicując, lub jeżdżąc na desce. Miała wtedy siedemnaście lat i wiedziała, że świat stoi przed nią otworem, że trzeba jedynie dobrze z tego skorzystać …
Zerknęła na swoją listę zadań do wykonania na wieczór i skreśliła z niej wizytę w galerii. Pozostało jej jeszcze kilka pozycji, na których jej zależało. Liczyła w głowie zawartość swojego portfela po odebraniu wypłaty i zastanawiała się, czy kwota ta wystarczy na to, co zamierzała kupić. Jacqueline wolnym krokiem ruszyła w stronę sklepu ze sprzętem sportowym, wkładając w uszy słuchawki czarnego iPoda. Lekko utykała, aczkolwiek nie było to coś, co tak bardzo jej przeszkadzało. Jeszcze trochę i będzie sunąć nowiutką deską po ulicach Nowego Jorku, a wtedy całkowicie zapomni o bólu w nodze.
Prawie zapomniała, jak jeździć. Jeszcze w sklepie odpakowała deskę i z miejsca podpisała się na jej spodzie. Dodała to tego jeszcze mały rysunek róży, zapłaciła i pożegnała się ze sprzedawcą. Będąc na ulicy ustawiła się na desce i pomknęła z górki w dół, ku kolejnemu celowi na swojej liście.
Po zakupie szkicownika i kompletu różnych ołówków skierowała się w stronę pubu Black Rose, by pokazać się JJ i załodze, że wciąż żyje i wraca do gry. Zastanawiając się, jak ją przyjmą skręciła rozpędzona za róg …
***
Joseph Volkmann miał dziś wyjątkowo paskudny dzień. Irytowała go znikoma liczba poszlak w prowadzonym przez niego śledztwie. Pomimo młodego wieku zaistniał w wydziale zabójstw rozwiązaniem zagadki śmierci Anethy Monnaray, której głowę odnaleziono w jednym z koszów w okolicach Central Parku.
Od tygodnia jednak jego umysł zaprzątała sprawa brutalnie skatowanej i zamordowanej, niezidentyfikowanej kobiety w wieku około dwudziestki, odnalezionej przez dozorcę przy bramie jednej z rezydencji. Tak więc od tego czasu chodził, pytał, sprawdzał i myślał. Chodził w pomiętym, grafitowym garniturze z rozwianymi na wszystkie strony włosami, a towarzyszył mu przy tym nieodłącznie papierowy kubek kawy ze Starbucks’a.
Jak na dwudziestosiedmiolatka wyglądał dziś wyjątkowo staro; nieogolony i wlekący się jak cień ulicami Nowego Jorku w poszukiwaniu bóg wie kogo lub czego. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co mógłby jeszcze zrobić dla rozwikłania sprawy; wielce skupiony wpatrując się gdzieś w przestrzeń skręcił w przypadkową uliczkę, a to, co się wydarzyło później stało się tak nagle, że zwaliło Josepha z nóg. Rozejrzał się za swoją kawą, która leżała na asfalcie, lejąc się powoli z kubka. Zamrugał powiekami i zerknął na przyczynę jego upadku, a mianowicie kobietę w rozwianych, różowych włosach pocierającą rozpaczliwie kostkę.
-Nic się … – Zawahał się, spoglądając na deskorolkę. – … pani? Nie stało? – Podniósł deskę i postawił ją na kółkach, spoglądając ponownie na kobietę.
-Nie, nie. Przepraszam … – Zerknęła mimochodem na przechodnia. – … pana. – Podniosła się i poprawiła szybko włosy, pocierając przy tym obity łokieć.
-Czy mogę o coś zapytać? – Rzucił przeciągając Joseph, lustrując postać kobiety.
-Tak? – Jacqueline podniosła głowę, spoglądając w twarz mężczyzny.
-Czy nie jest pani, za przeproszeniem, za stara na deskę? – Jacqueline na chwilę zamarła zastanawiając się, czy to prawda, i czy marzenia, które dopiero teraz chciała zrealizować są do bani.
-Mam dopiero dwadzieścia trzy lata. – Burknęła pod nosem, zerkając na deskę. Mężczyzna wziął w palce kosmyk różowych włosów.
-Przepraszam, to mnie zmyliło. – Uśmiechnął się, po czym włożył dłonie do kieszeni. – Nie zaproponuje pani kawy, na znak przeprosin za to, że chciała mnie pani zabić?
-Wcale nie chciałam!
-Ale wylała pani moją. – Jacqueline nadęła się, spoglądając na kubek toczący się po drodze.
-Niech będzie, panie … ? – Uniosła brew patrząc w oczy mężczyzny.
-Joseph, dla znajomych Jo. – Uśmiechnął się, a przez głowę przebiegła mu szybko myśl czy jest zupełnie świadomy tego, co robi. Miał na głowie ważne śledztwo, a najbliższe godziny planował spędzić nad dokumentacją. Aczkolwiek niedługa przerwa pomogłaby mu się odprężyć i później mógłby świeży i pełen pomysłów wrócić do pracy …
-Mów mi Jackie. – Mrugnęła do niego i schyliła się szybko po deskę, którą wzięła pod ramię. – Znam spokojne miejsce, w którym moglibyśmy napić się dobrej i taniej kawy. – Skinęła głową w stronę, z której podążała.
-Zdaję się na Ciebie, Jackie. – Odparł Joseph, kierując się w stronę wskazaną przez nowopoznaną kobietę. Doszedł do wniosku, że przyda mu się trochę towarzystwa, a Jacqueline wyglądała na dosyć energiczną i radosną. Liczył więc, że i jemu się to udzieli.
Spędzili wspólnie ponad dwie godziny, zastanawiając się, jak odnaleźć sprawcę morderstwa. Joseph nie zdradził dziewczynie konkretów, jednak przedstawił ogólny zarys sprawy i kilka jego myśli, których był niemal pewien. Przy pierwszej kawie Jacqueline zaproponowała mu kilka rozwiązań, wśród których mógłby szukać, zaś później wyciągnęła z workowatej torby szkicownik i bazgrząc po nim bez celu rzucała kolejnymi pomysłami jak z rękawa.
Przy kolejnej kawie wyszło na jaw, że Jackie jest malarką i pracuje w galerii. Joseph obiecał kupić chociażby jeden jej obraz i odwiedzić ją w pracy. Niedługo później dziewczyna szkicowała jego dłonie i filiżankę z kawą, zaś rozmowa toczyła się na temat tatuaży Jacqueline. Wyszło na jaw również, że Joseph ma na bicepsie tatuaż przedstawiający drut kolczasty, owijający się dookoła jego ręki, zrobiony jeszcze w szkole policyjnej.
Niewiele później Jackie opowiadała o swoim pobycie w Paryżu i o tym, jakie owe miasto jest paskudne, a Joseph wtórował jej anegdotami o wieży Eiffla, która była dla niego tylko kupą żelaza.
W drzwiach podał jej swoją wizytówkę i zaproponował kolejne spotkanie w najbliższym czasie, czego szczerze oczekiwał. Dziewczyna zgodziła się i obiecała zatelefonować jak tylko upora się ze wszystkim po trzytygodniowym odpoczynku, po czym każde poszło w swoją stronę. Gdy tylko się rozdzielili Joseph Volkmann pomyślał, że dzień nie był jednak aż tak paskudny, jakby się wydawało. Teraz chciał tylko wrócić do swojego mieszkania i przemyśleć nowe poszlaki, które podsunęła mu przypadkowa dziewczyna. Może się nie myliła?
***
-Joseph Volkmann, detektyw wydziału zabójstw. – Przeczytała głośno z wizytówki, siedząc przy barze naprzeciw JJ wpatrującej się w nią zza lady. – Prawie rozjechałam go na desce. – Dodała obracając białą wizytówkę w dłoni. – Myślisz, że ma równo pod sufitem? – Zapytała popijając Johnny Walkera z pakietem kostek lodu na koszt firmy. JJ zerknęła na nią unosząc brew. – Nie patrz tak na mnie, byłam z nim tylko na kawie! – Burknęła Jackie, upijając łyk whisky. Schowała wizytówkę do torby i rozejrzała się szybko po wnętrzu. – Powiedz, że Ci mnie brakowało …
-Wiesz co, Jackie? – Dziewczyna spojrzała na JJ, która łyknęła z jej szklaneczki. – Nierówno pod sufitem to masz Ty, kochana. – Dodała mierzwiąc różową czuprynę Jacqueline. Po chwili obie zaczęły się śmiać.
____________________________
Rudziuś, wykorzystałam Cię, wybacz ;-*
Z dedykacją dla B., umilającego każdy wieczór ;-*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz