środa, 4 stycznia 2012

1855. Śniegowo i zimowo.

   Środa okazała się być dniem niecałkiem takim, jak zapowiadano to w wiadomościach; z zasnutegociężkimi, burymi chmurami nieba, płatki śniegu sypały się odrana. Duże i gęste stopniowo zasypywały miasto białym puchem,okrywając metropolię, która nigdy nie zasypia miękką kołderką.
 Trzeci dzień tygodnia był też dniem wybitnie szczególnym dlamuzeum Archeologii Śródziemnomorskiej. W każde środy placówkaorganizowała darmowe wystawy czasowe i stałe, próbując pozyskaćwięcej chętnych do zwiedzania; ludzi w muzeum przybyło, ku ucieszedyrektora, ale i ku małej, acz konkretniej rozpaczy pracowników.
 Środa był dla Lei całkiem znośnym dniem. W muzeum nie byłotłoków, bo większość ludzi pewnie postanowiła posiedzieć wdomach i nie trudno im się dziwić, bowiem w taką pogodę tylkoczłowiek szalony wyszedłby z domu; nie dość, że zimno, żetemperatura spadła grubo poniżej zera, to jeszcze wieje wiatrpsotnik, zrywający czapki z głów, a mróz chyba postanowiłnadrobić stracone dni i trzyma wszystko w swoich mroźnych łapkachtak mocno, że aż mu chyba przymarzły.
  Oleandraspacerowała sobie leniwym krokiem po salach wystawowych nie mającnic ciekawszego do roboty; myślami była już gdzieś indziej,marzyła o wyjściu z pracy i powrocie do domu, gdzie czekały na niąbliźniaki, za którymi już się stęskniła.
  Spacerującpo sali, w której wystawiano nowe eksponaty sprowadzone zzaprzyjaźnionego muzeum, nucąc sobie cicho pod nosem starą jakświat piosenkę, Lea zatrzymała się przed oszkloną gablotką,zaglądając do środka, gdzie na postumencie stał krater wolutowy,umownie nazywany kraterem z Derveni, od miejsca odkrycia, którym byłgrób w Derveni w pobliżu Salonik. Krater był bogato zdobiony, amisterne dekoracje wzbudzały w Lei nie tylko podziw, ale inieopisany zachwyt nad kunsztem starożytnych artystów. Głównądekoracją naczynia umieszczono na brzuścu; scena figuralnaukazywała tiazos Dionizosa, czyli siedzącego boga, Ariadnę, małychi zawsze upitych satyrów oraz złośliwe menady, jak lubiła jenazywać dredzia. Dekoracja na szyi naczynia przedstawiaławyobrażenia zwierząt, zaś pod nimi ukazano gałązki winnejlatorośli, charakterystyczne dla boga kojarzonego z dobrobytem iwinem. Przy imadłach umieszczono odlane figurki siedzących kobiet imężczyzn, kojarzących się Lei z dobrą, grecką ucztą, by niepowiedzieć, że nawet orgią. Choć dekoracja zachwycała szatynkę,najbardziej zdumiewało ją coś innego: fakt, że krater wykonanybył z pozłacanego brązu, a niektóre jego elementy nawet ze srebrai do tego, jakby bogata dekoracja nie wystarczała, mierzył ponaddziewięćdziesiąt centymetrów i ważył co najmniej czterdzieścikilogramów. 
   Zapatrzona w krater, szatynka niedostrzegła zbliżającego się do niej mężczyzny; wysoki,dziarskim krokiem zbliżał się do niej, poprawiając niesfornekosmyki ciemnych włosów wpadające uparcie i zawzięcie dobrązowych oczy, w których tliły się jasne iskierki czegoś, co napierwszy rzut oka można uznać za rozbawienie, bądź chłodnądrwinę.
  Zbliżając się po cichutku, starając się nienarobić niepotrzebnego hałasu, mężczyzna zatrzymał się zakobietą i z uśmiechem pełnym satysfakcji, objął ją w pasie,opierając brodę o dredziastą głowę; ot zaleta tego, że ona byłamała, a on nie. – Leo, ty się nigdy nie zmienisz, prawda?
 Szatynka szturchnęła Feo łokciem w brzuch, unosząc głowę wgórę, by móc na niego spojrzeć. – Rozchodzi ci się o to, że sięzagapiłam i nic dookoła nie widziałam? – spytała, a on pokiwałgłową. – Wcale tak nie było. Twoją wodę po goleniu czuć zdaleka. Wiedziałam, że tu do mnie sobie idziesz.
  – K ł am c z u c h a – cmoknąwszy ją w policzek, obrócił się na pięcie,biorąc Leę pod rękę; rozpinając kurtkę, ściągnął szalik ipoprowadził szatynkę w stronę schodów na parter. – Porywam cię,Leo.
  – Nie porywasz, bo ja tu jeszcze mam dwie godziny dokońca. Jak to tak, wychodzić wcześniej? – Dredzia wcale nieukrywała, że bardzo chętnie wyszłaby z Feo, miała dziś chybatrochę gorszy dzień, ale niestety zrobić tego nie mogła, boistniała spora szansa, że nagle coś natchnie ludzi i jak grom zjasnego nieba wpadną do muzeum i ktoś ich będzie musiałoprowadzić i przypilnować, jak to ładnie i płynnie powtarzała zakażdym razem dyrektora. Oczywiście Lea i większość pracownikówwywracali na te słowa oczami, uparcie twierdząc, że nigdy nictakie się nie wydarzy, ale niestety, ku własnej niedoli, musieli wpracy zostać co do minuty.
  – Normalnie tak. Wymkniemy siętylnym wyjściem.
  – Ale ja nie wieeem… – szatynka jęknęłaniezbyt przekonana, a jej oczy zalśniły, przez co Feo parsknąłśmiechem, odgadując co chodzi po dredziastej główce. – Co z tegobędę miała? – spytała, spowalniając i przeciągając każdy swójkrok, co by tak szybko schodami nie zejść.
   – Jak toco? – brunet był szczerze zdziwiony, jak można nie dostrzegaćkorzyści z wyrwania się wcześniej z pracy i to w jegotowarzystwie! Po cichu postanowił, że później szatynka odpokutujeza tak jawne niedocenianie jego osoby, a na razie: – Niezapomnianechwile spędzone ze mną, oczywiście! To za mało?
  – Jakbyci to powiedzieć… – zbiegając z ostatniego schodka, mijając podrodze szkolną wycieczkę prowadzoną przez najmłodszego w muzeumprzewodnika, dredzia wyszczerzyła się do chłopaka; chciałaznaleźć się jak najdalej niego, bo jak tylko usłyszy, co mu zarazpowie, to jej wszystkie dredy z głowy powyrywa! – …to o wiele zamało!
  Feo zamurowało; zatrzymał się w połowie kroku,otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie wykrztusił ani słowa.Dopiero po dobrej chwili uświadomił sobie, że Lea stoi i patrzy naniego z figlarnym błyskiem w oku, czekając na jego reakcję. Skorotak bardzo chciała ją zobaczyć…
  Brunet założył ręceza głową i zszedł po schodach, uważnie przyglądając się jegodredzi; zdecydowanie jego dredzi, a kiedy już znalazł się obokniej, stojąc ramię w ramię, złapał ją za nadgarstek i pociągnąłku sobie, szepcząc do ucha jedno słowo: – K ł a m c z u c h a.


~*~

   Obudził się bladym świtem.
 Jasne światło poranka przedarło się przez szczelinę w zasłonach,padając na jego zaspaną twarz; podpuchnięte powieki kleiły sięod zbyt wcześnie przerwanego snu, a z ust co chwila wylatywałokolejne ziewnięcie złaknionego odpoczynku organizmu.
 Przekręcając się na bok, od razu się uśmiechnął. Przed sobąmiał pogrążoną we śnie, zarumienioną od ciepła drobnątwarzyczkę, okaloną porozrzucanymi na poduszce dredami; zamkniętepowieki drżały, a przez rozchylone usta wylatywały co jakiś czaspojedyncze słowa, wyrywki śnionego marzenia.
  Wyciągającdłoń ku uśpionej dredzi, Feo delikatnie, tak, jak dotyka sięnajcenniejszego skarbu, musnął opuszkami palców jej policzek,gładząc kciukiem miękką skórę. Spoglądając tak na Leę,poczuł przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele i niemogąc się powstrzymać, pociągnął szatynkę za dreda; kobietanie zareagowała, poruszyła się tylko niespokojnie, przytulającsię do poduszki. Dopiero, kiedy Feo dmuchnął jej w twarz,zmarszczyła nos i naciągnęła na głowę kołdrę, mrucząc coś otym, że pośpi jeszcze pięć minut i już wstaje; no najwyżejdziesięć, ale na pewno nie więcej.  
   Niemając serca, by ją obudzić, choć bardzo go kusiło, brunetziewnął przeciągle i wygramolił się spod kołdry, czochrającdrzemiącą dredzie, co by się nie zależała i wstała za kilkaminut.
  Sam zniknął w łazience, a kiedy maszerując raźnodo kuchni zobaczył, że Lea dalej sobie śpi, machnął ręką ipogwizdując wesoło, zaczął się zastanawiać, co dobrego zjeśćna śniadanie; do pracy miał dziś na popołudniu, a nawet jeślibysię spóźniło, to Dennis zajmie się wszystkim. Niewiele mielidziś do zrobienia, ot jedna brązowa figurka wymagała ich uwagi, apotem należało się w końcu zabrać za doszczętnie zniżonysrebrny stater, który mieli poskładać do kupy i przywrócić mudawną chwałę.
  Gdzieś na górze trzasnęły drzwi,zaskrzypiała podłoga i Feo już wiedział, że dredzia zdołaławygrzebać się spod cieplutkiej kołderki; pewnie minie jeszcze paręminut nim znajdzie się na dole, ale spokojnie mógł zaparzyć jejkarmelowej herbaty, samemu wcinając maślane bułeczki.
  Włazience na piętrze umilkła woda, ale nie oznaczało to wcalekońca hałasu; tupot, pośpieszny tupot małych stóp słychać byłoniemal we wszystkich pokojach; raz w sypialni, potem w łazience,garderobie i tak w kółko parę razy; gdyby Feo miał się zakładać,powiedziałby, że to Lea znowu czegoś szuka i w myśl zasad ozłośliwości rzeczy martwych, nie może znaleźć, a przecież jegomieszkanie nie było wcale tak duże, by można tu coś zgubić.
 O, i już drobne stópki zbiegają na dół po schodach, przeskakującpo kilka stopni na raz.
  – Zjem po drodze! – szatynkaśmignęła przed Feo, wciągając skarpetki na nogi. – Albo… Chcębułeczkę z Nutellą. – Brunet wcale się nie zdziwił tej zmianiezdania; zdążył już przywyknąć.
  – Leo, masz jeszczepięć minut, by dotrzeć do Coleen, zdajesz sobie z tego sprawę? -Feo spokojnie popijał sobie czarną kawę, jak zwykle bez dodatkucukru, kończąc maślaną bułeczkę; nigdzie mu się nie śpieszyło,więc ze stoickim spokojem sięgnął po sok pomarańczowy, patrzącjak Lea krząta się po kuchni, na szybko kończąc śniadanie,popijając je mlekiem wprost z kartonu. Jak zawsze niezorganizowana,wolała poświęcić więcej czasu na sen, niż przygotowanie się dowyjścia.
  – Oj tam. Pięć minut w tą, czy w tamtą… Coza różnica? Coleen da sobie radę, a bliźniaki będą sięcieszyć, że zostaną dłużej z ulubioną ciocią, faszerującą jeczekoladą – w biegu przełknęła bułeczkę z Nutellą, spięła wmiędzy czasie dredy kolorową gumką i podskakując na jednej nodze,zawiązała trampki, wpychając sznurówki do buta; tak, była zima,ale ona dzielnie unikała chodzenia w kozakach, przynajmniej do czasupierwszej wywrotki na śliskim chodniku. – A mi się wcale, a wcalenie śpieszy – dodała, prawie się przewracając w biegu od lodówki,do przedpokoju, zgarniając po drodze płaszcz.
  Feo wstałod stołu, dopijając ostatnie krople kawy; kiedy dredzia starałasię go wyminąć, co by odnaleźć jeszcze kluczyki od samochodu,złapał ją za łokieć. – K ł a m c z u c h a jesteś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz