Sol przymknęła powieki i naniosła na nie jasny, biało-złoty cień, dający wrażenie połyskującej skóry; pociągnęła rzęsy tuszem, wydłużając je i podkręcając. Gdy otworzyła oczy, z uśmiechem zlustrowała się w lustrze, zadowolona z efektu drobnego makijażu. Upięte wysoko włosy, odsłaniały smukłe ramiona, gęstą kaskadą opadając na okryte plecy. Sukienka przed kolano w kolorze pomarańczy z biała wstążką w talii była prostego kroju i sprawiała, że ruda wyglądała jak słodki cytrus. Ubrała się tak specjalnie na życzenie klienta, choć nigdy by nie powiedziała, że po Marcusie Brownie widać, jakoby lubił owoce, czy też owocowe dziewczyny.
Przyjęcie, na którym miała się pokazać za niezłą sumkę u boku właściciela korporacji, zapowiadało się nudnie, sam mężczyzna jej to zapowiedział i zdawało jej się, że widzi w niej kogoś, kto mu pomoże tę nudę przełamać. Nie podobało jej się to, nie była dziwką, tylko towarzyszką. Przeważnie dlatego chętniej pokazywała się w mniejszym gronie wśród nawet starszych, robiąc niejako za opiekunkę…. To było bezpieczniejsze dla kobiety.
Została przedstawiona zbyt wielu osobom, by zapamiętać choćby część z ich imion i nazwisk. Wypiła sporo szampana albo wina musującego. Owy trunek miał dziwny smak i niewiele bąbelków, nie mogła więc być do końca pewna. Wytańczyła się, wybawiła i jak na jej gust, spotkanie nie należało do nudnych. Już kilka godzin później miała okazję przekonać się, że atrakcyjne przystrojenia sali, ważni goście i wspaniały widok z okien, wcale nie interesowały pana Browna.
- Bardzo pana proszę! – wreszcie podniosła głos i mocnym szarpnięciem wyrwała nadgarstek z dłoni natarczywego mężczyzny. Obawiała się takiego scenariusza. Już nieraz spotkała się z podobnym zachowaniem, zawsze jednak tego rodzaju poniżenia wyrzucała za siebie, zdawała się ich nie dostrzegać. Powód? Potrzebowała pieniędzy, ponieważ niska wypłata z herbaciarni nie wystarczała na wszystkie opłaty.
Mężczyzna mimo że wypił zdecydowanie więcej od rudej, wydawał się jedynie podchmielony i rozochocony do przytulania. Jej z kolei to nie odpowiadało. Zdecydowanie nie odpowiadało. Odepchnęła go raz, drugi i kolejny, gdy próbował ją objąć. W końcu wycelowała czubkiem wysokiej szpilki w kostkę jegomościa i wsiadła do czarnej limuzyny, stojącej przed budynkiem i zajmując miejsce pasażera, z przodu.
- Chcę do domu – oznajmiła cicho i zapięła szybko pas, przez otwartą do połowy szybę, obserwując twarz pana Browna. Wpatrywał się w nią intensywnie przez dłuższą chwilę, a ona naprawdę przez ułamek chwili bała się, że każe jej wysiąść i wracać na piechotę. A przecież nawet nie wiedziała, w której części Nowego Jorku dokładnie się znajduje…!
- Zawieź panią do domu – nakazał kierowcy, samemu obracając się na pięcie i wracając do okazałej rezydencji. Jego rezydencji. W miejscu, gdzie za kilka godzin miał ponieść śmierć.
Przez całą drogę powrotną Sol zastanawiała się, dlaczego przystojny i bogaty mężczyzna, wynajął nikomu nieznaną dziewczynę, zamiast przyjść z jedną ze swoich przyjaciółek. Była pewna, że mężczyźni jego pokroju mają takich na pęczki. Niestety, w najbliższym czasie nie miała poznać odpowiedzi na nurtujące ją pytanie.
„Lecz nim agonia doścignie mej męki
aby zakończyć absurdalny los
jeszcze usłyszę nienawistny głos
co niczym sędzia policzy me grzechy
występki wszelkie i skrywaną dobroć
którą ze wstydem ukazałem światu
jakbym truciznę chciał pokazać bratu
którego mieć nie miałem, mieć nie będę wcale
nawet gdy na zawsze spocznę w śmierci chwale.„
Pamiętasz jeszcze czasy, kiedy byłeś dzieckiem?
Nie.
Prawda. Nie masz prawa ich pamiętać, bowiem nigdy nim nie byłeś. Miałeś rodziców, dwie młodsze siostry i brata; pochodziłeś z niebiednej rodziny, powszechnie uznawanej za idealną. Nieważna była prawda, liczyły się jedynie pozory, opinia sąsiadów i znajomych. Nigdy jednak nie byłeś dzieckiem. Nie wolno ci było. A potem…? Miałeś trzynaście lat, gdy zmarła kobieta, która cię urodziła. Tak, nie potrafiła być matką, ani dla ciebie, ani dla twojego rodzeństwa. Oficjalnie wykończył ją rak, ale wy wiedzieliście co się stało naprawdę – złamane serce, poczucie bycia nikim, zaawansowana depresja i schizofrenia; choroba była w sumie miłym dodatkiem, który pomógł jej zaznać spokoju. Trzy lata później straciłeś brata i siostrę. A, no i ojca, lecz jego ci akurat nie było żal.
Czyż nie?
Żartujesz? To było najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Poczułem ulgę.
Zostaliście już tylko we dwójkę. Eileen i ty. Miałeś szesnaście lat, ona zaledwie dziesięć, ale wiedziałeś, że zrobisz wszystko, by miała chociaż namiastkę normalnego życia. Trafiliście do Domów Dziecka. Dwóch różnych Domów Dziecka. Miałeś ochotę rozszarpać opiekę społeczną i urzędników. Wytrzymałeś jednak, zdając sobie sprawę, że w przeciwnym razie nigdy nie dostaniesz prawnej opieki nad nią. Zrozumiałeś aczkolwiek, iż dobre sprawowanie i uczucia względem niej nie wystarczą. Potrzebowałeś środków finansowych, musiałeś ją przecież za coś utrzymać. Mieliście dom, o dach nad głową nie musiałeś się więc martwić. W wieku siedemnastu lat wstąpiłeś do wojska. Nie miałeś jeszcze pojęcia, że to był początek końca twoich resztek normalności. Armia pomogła ci zarobić pieniądze na utrzymanie siostry, zapewnić jej przyszłość, zdobyć nad nią prawną opiekę i zostać jej rodziną zastępczą. Od zawsze jednak wiedziałeś, że nie ma nic za darmo. Zabijano w tobie resztki człowieczeństwa. Życie nauczyło cię bezwzględności, uporu, nieustępliwości, braku skrupułów, nie kierowania się emocjami. Zamieniałeś się w zimny lecz piekielnie inteligentny głaz, który zdawał się być odporny na wszelkie ciosy. Zwerbowano cię do wywiadu, stawiając ultimatum, któremu nie mogłeś się przeciwstawić. Wówczas miałeś jeszcze serce. Nie byłeś sam.
Pamiętasz?
W czerwieni było jej do twarzy…
Leżysz na dużym łóżku, w danym ci wczoraj przez wywiad mieszkaniu na Manhattanie. Spoglądasz na stojący na pobliskim stoliczku zegar… Wskazywał on godzinę czwartą trzydzieści. Przed tobą jeszcze trzy godziny bezsennego spania… Nie rozpamiętujesz niczego. Nie pamiętasz przeszłości. Nie wiesz już nawet jak naprawdę się nazywasz.
Przenosisz swój wzrok na wiszący na ścianie obraz. Nie masz pojęcia co przedstawia, dla ciebie to tylko kolorowe plamy, rozmazane pędzlem. Wywracasz oczami, dostrzegając zrobioną ze złota ramkę tegoż dzieła. Brzydzisz się nimi. Tymi bogaczami, sądzącymi, że mogą wszystko. Brzydzisz się wywiadem, bo przyszło ci wykonywać takie zadanie. Z pewnością nie ostatnie.
A sobą się brzydzisz?
Sobą? Mnie nawet nie ma. Nie istnieję. Liczy się tylko co robię.
Rudy kosmyk, mimo że był loczkiem, i tak nawijała na palec. Siedziała za ladą, wpatrując się w nagłówek gazety, której pierwsza strona poświęcona była wiadomościom o śmierci Marcusa Browna. Okropnie się bała, że policja dotrze do niej; w końcu, pomimo iż nie miała z tym mężczyzną wiele wspólnego, była u niego na przyjęciu, możliwe więc, że ktoś będzie chciał ją przesłuchać. Ech, może jednak zbyt wiele filmów szpiegowskich i detektywistycznych się naoglądała…?
Nie wiedziała jeszcze, że mężczyzna wchodzący do herbaciarni jest osobą, na którą powinna uważać. Nawet więcej, na sam jego widok powinna uciekać
- Dzień dobry – uśmiechnęła się delikatnie i wsunęła pod ladę gazetę.
- Sol, jest po czternastej, masz zajęcia – koło młodej dziewczyny pojawiła się dwukrotnie starsza kobieta, stając za nią i skupiając się na kliencie. Jakoś nigdy nie pozwalała, by jej jedyna pracownica przez pracę w lokalu miała problemy gdzie indziej. Tym sposobem nie minęły cztery minuty, a Duval w herbaciarni już nie było. Ciekawe, czy nowy nieznajomy lubi zabawy w berka i chowanego?
Był albo tak zdolny, albo po prostu tak dobrze poinformowany, że gdy Sol wychodziła z uczelni, zgięta w pół i tak w dziwnej pozycji schodząc z schodów i jednocześnie rozmasowując łydkę nisko, nad kostką, mężczyzna zatrzymał ją nim oddaliła się od gmachu.
Znalezienie potrzebnych mu w danej chwili osób, nigdy nie było dla niego większym problem. Także tym nie zamierzał robić sobie zbędnych problemów. Potrzebował „panią do towarzystwa”; wygadaną, ale z taktem i gracją. No, i urodą. W końcu, musiał odciągać uwagę rozpracowywanych ludzi od swoich zajęć, a cóż mogło być na to lepszym sposobem, niżeli piękna kobieta i pieniądze? Nic. Ludzie byli bardzo łatwi do rozpracowania.
Kiedy niejaka Sol Duval, o której wiedział wszystko co powinien, opuściła herbaciarnię, żegnając się uprzednio ze swoją pracodawczynią, Clyde kupił na spokojnie kilka opakowań wszelakich herbat. Ot tak, na przyszłość.
Przyszłość – zaśmiał się szyderczo z siebie w duchu.
Skończywszy zakupy, ruszył w stronę uczelni rudowłosej. Znał jej rozkład zajęć, wiedział co robi każdego dnia. Swoją drogą, nie było to nic ekscytującego. No, poza wieczorami, kiedy to w charakterze „towarzyszki”, wybierała się na bankiety i przyjęcia z obrzydliwie bogatymi ludźmi. Słuszności co do towarzystwa jej osoby w najbliższym czasie przy swoim boku, nie miał wątpliwości. Nie podejrzewał jej o żaden związek ze śmiercią tego durnia Browna, nie. Nie zamierzał dziewczyny również sprawdzać, upewniać się, gdyż informacje, które już zdobył, dawały mu wystarczający obraz jej niewinności w tej sprawie.
- Proszę zaczekać – zaczął kulturalnie, zatrzymując wychodzącą w końcu z budynku uczelni rudowłosą. Jego przystojne oblicze, mierzące dwa metry pięć wzrostu, wpatrywało się bystrymi, szmaragdowymi oczyma w jej tęczówki. – Dwa tygodnie, za które dostaniesz dziesięć tysięcy dolarów jedynie za towarzyszenie mi na kilku nudnych przyjęciach – dodał, nie czekając na jej odpowiedź i unosząc kąciki ust w szelmowskim uśmiechu. Uśmiechu, który wyglądał tak prawdziwe, mimo że był w stu procentach wyuczony. Jak wszystko w jego osobie.
Pamiętasz?
Już jej nie ma…
Pamiętasz…?
Nie. Nigdy jej nie było.
To ty ją zabiłeś.
Przybrana tożsamość: Clyde Daniel Brandon.
Wiek: Trzydzieści lat(26.01).
Zawód: Agent wywiadu wojska USA, na co dzień pracujący w tym samym charakterze co ludzie, których w danej chwili rozpracowuje. Obecnie jest nowojorskim biznesmenem.
Wygląd: [1].
Sol
i
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz