piątek, 27 stycznia 2012

1865. Skok życia

Chłopak w welurowych spodniach, białej koszuli i czerwonejmarynarce to niecodzienny widok dla większości Nowojorczyków. Nie,zdecydowanie nie. Jednak w tym mieście wszystko było i możliwe, iuznawane za stosowne, a przynajmniej sprawiało się pozory uznawaniatego za stosowne. Albowiem tylko nieliczni zaczepiali przechodniów,z którymi nie chcieli mieć nic do czynienia i mówili jak to jegostrój, zachowanie czy ogólnie cały wygląd zewnętrzny jest nie namiejscu. Za takie coś po prostu można było tutaj dostać w mordęi tyle.

Mimo iż było dość chłodno, Louisowi to nie przeszkadzało.Przywykł do przenikliwego zimna, gdyż sporo czasu spędzał nazewnątrz robiąc zdjęcia czy też coś malując. Artysta musiałsię poświęcać, prawda? Dla sztuki i podziwu, nawet jak byłartystą, którego znały trzy osoby na krzyż, i przeważnie byłato rodzina lub najlepszy przyjaciel. W sztuce chodziło o coś więcejniż rozgłos, przynajmniej zdaniem Shellenbergera. W jego mniemaniunie trzeba być sławnym na cały świat, by to co się robisprawiało satysfakcję. I nawet jeśli jego prace były wywieszane wgaleriach na Brooklynie, które mało kto odwiedzał, czy też jegoopowiadania publikowane były w gazetach, których nakład niewynosił więcej niż 100 egzemplarzy, był zadowolony z tego co robii nie szukał sławy wyżej. Nie, jemu było dobrze tak jak byłoteraz.

W tej chwili Louis zmierzał w kierunku Central Parku, gdzie zawszezwykł fotografować zimą. I co z tego, że w mieszkaniu siostry,gdzie aktualnie przebywał miał trzynaście kartonów zdjęć tegoparku zimą, on potrzebował więcej. Nawet jak miałyby to byćtakie same zdjęcia zdaniem innych. Shellenberger uważał, że każdezdjęcie jest inne i wyjątkowe i nigdy na świecie nie znajdzie siędwóch takich samych. I miał rację. Sceneria zawsze się zmieniała,na plażach z każdym rokiem było albo mniej albo więcej piasku, wparkach mniej albo więcej gołych drzew, a na ziemi było raz więceja raz mniej białego puchu, który z czasem topniał. Z sekundy nasekundę wszystko się zmieniało i nic nigdy nie było dwa razytakie samo, nigdy.

Jeszcze zanim doszedł do celu swej podroży wpadł na szybką kawędo pobliskiego lokalu, w którym także spędzał znaczną częśćswojego czasu. Nie wiedzieć czemu, zawsze chadzał w te samemiejsca, jadał te same potrafi i pijał te same napoje czy alkohole.To było niecodzienne u jego osoby, gdyż wielbił zmiany i wszelakienowości, a nienawidził nudy, która go bardzo rzadko dopadała, alejednak. W każdym bądź razie, żaden jego dzień nigdy się niepowtórzy, w każdym było coś wyjątkowego, a on to wszystko albospisywał w postaci opowiadań lub wierszy, albo to uwieczniał napłótnie, ewentualnie w swoim grubym i starym szkicowniku: węglem,cienkopisem lub farbkami akwarelowymi.

Kiedy wyszedł z kawiarni poczuł znów nieprzyjemnie szczypiącymróz na policzkach, kiedy naciągał na głowę swoją czapkę zwzorem flagi Ameryki, na ziemię upadł mu kartonik nowymi kliszamido swoich analogowych aparatów. Zdecydowanie bardziej wolałposługiwać się tymi starociami, niżli nowoczesnymi lustrzankami zmiliardem opcji. Co jednak nie oznaczało, że takiej nie posiadał.Posiadał, ale nie jedną, a dwie. Jako prawie profesjonalista musiałumieć posługiwać się wszystkim, prawda?

Kucnął i zebrał wszystkie należące do niego przedmioty. Umieściłje w drewnianym pudełku, w którym trzymał dosłownie wszystko:papierosy, woreczek trawki, jakieś pieniądze, kartę biblioteczną,notesik z telefonami i zapalniczkę, poza tym jakieś gumy do żuciai śmiecie, które już dawno obiecał sobie wyrzucić. Znów podjąłsię równego marszu do Central Parku. Siedem minut minęło jak zbicza strzelił, no ale nie dziwne, skoro park był tylko rzutberetem od lokalu, w którym pijał swą poranną kawę.

Usiadł na pierwszej lepszej ławce, którą ujrzał po przekroczeniugranicy hałaśliwej ulicy i rozkosznie cichej przestrzeni, która zadwa miesiące miała pokryć się piękną, soczystą zielenią. Jąłsię za obserwowanie wszystkiego co żywe, oraz wszystkiego comartwe. Zastanawiał się jak może wyglądać jego pierwsze w tymdniu zdjęcie, aż wreszcie zobaczył na oko pięcioletniego chłopcakarmiącego zziębnięte kaczki koło sadzawki. Cyknął mu małoprofesjonalne zdjęcie, po czym przekręcił się w drugą stronę.Stał tam. Jak zawsze w piątki. Piękny, ciemnowłosy mężczyzna.Prawdopodobnie miał już ponad dwadzieścia lat. Czasami na tegoczłowieka marnował całe klisze. Jego zdjęcia miał porozwieszanew całym swoim pokoju. Uważał go za ideał człowieka, był poprostu perfekcyjny. Jasna cera, czarne włosy kontrastujące zkolorem skóry i puszystym śniegiem, zimne jak woda w sadzawce,niebieskie oczy i czerwonawe usta od mrozu. Prezentował się piękniew otoczeniu oszronionych drzew, sopli na mostku, który łączył dwabrzegi parku i szarego, lekko zachmurzonego nieba. Zrobił mu kilkazdjęć, z kilku różnych perspektyw, po czym zauważył, żemężczyzna przygląda mu się od dłuższego czasu. Spuścił wzrok,lekko zdenerwowany i z czerwonymi policzkami jak najszybciej stamtądodszedł. Ganił się, gdy do głowy znów wracał obraz tej istoty.Zakochał się. W facecie, który dla niego był nieosiągalny. Nie,czekaj, zakochał się w ogóle w jakimkolwiek facecie, co byłokompletnie nie na miejscu, nie w jego rodzinie, nie przy jegosiostrze, która krytykowała takich ludzi. A ona była jedynąosobą, która go chroniła, która dawała mu dach nad głową,która go kochała. Nie mógł jej o tym powiedzieć, nigdy.Właściwie to nikomu nie mógł o tym powiedzieć, większość jegoznajomych to znajomi Eleonor, więc na pewno znalazłby się ktoś,kto doprowadził tę informację do jej uszu.

Problem polegał na tym, że on sam jeszcze nie do końca godził sięz tą myślą, liczył na to, że w końcu mu przejdzie, że to tylkotak „na chwilę” by poczuć życie z każdej strony. W towierzył, a raczej chciał w to wierzyć, bo serce podpowiadało muinaczej. To nie było zwykłe zauroczenie, tylko nieosiągalna miłośćw jedną stronę. Najgorsza jest właśnie pierwsza, nieosiągalnamiłość, której nijak nie da się zwalczyć. Do tego trzeba byłomnóstwa czasu i cierpliwości, której Louis nie chciał mieć, lubwcale nie miał. Należał raczej do tych co nie potrafią pięciuminut usiedzieć w restauracji, bo chcieli wszystko natychmiast. Tak,zdecydowanie był tym niecierpliwym stworzonkiem Pana Boga.

Odchodząc pospiesznie od miejsca, gdzie zostawił swój obiektwestchnień, ruszył w głąb Central Parku, całkowicie tracącochotę na uwiecznienie magicznych i niepowtarzalnych chwil, któretak kochał mieć na papierze. Ze swojego drewnianego pudełeczkawyjął grubego, ziołowego papierosa, którego sam sobie skręciłdwa dni temu i odpalił od metalowej zapalniczki Zippo. Chwilępóźniej już zaciągał się lekko palącym papierosowym dymem.Wiedział, że papierosy zabijają, ale te które on palił zabijałymniej, albo wolniej, no, przynajmniej tak wszyscy twierdzili.

Nagle do jego uszu dotarło ciche miauczenie. Kot. Och, jak on kochałkoty. Miał nawet dwa: Annabelle i Gwyneth. Obie kotki były rasyragodoll i miały sześć miesięcy, były z tego samego miotu, a żejedna miała zostać oddana do schroniska to Eleonor pozwoliłaLouisowi na wzięcie ich obu. Kochana starsza siostra. Wiedziała, żejej młodszy braciszek uwielbia zwierzęta, a koty to już wszczególności. Nie pozwoliłaby mu obwiniać się o zostawieniejednego, małego, bezbronnego kotka, który pewnie zostałby zjedzonyprzez inne: głodne, duże i wściekłe.

Lou skierował się w stronę z której, jak mniemał, dobiegł goten cichy dźwięk zwiastujący małego kotka w opałach. Musiał mupomóc i nie było innego wyjścia, jeśli przez to będzie musiałsię wyprowadzić od siostry: OK. nie mógł zostawić małegobezbronnego zwierzaka, samego, bez odpowiedniej opieki.

Znalazł się w dość mało uczęszczanej części Central Parku, zewzględu na nastolatków pijących tutaj alkohol i palącychmarihuanę w czasie trzech pozostałych pór roku, oprócz zimy, samjako piętnastolatek tutaj bywał bardzo często, aż w końcu uznał,że to żałosne spędzać cały swój czas w jednym miejscu izaprzestał tej czynności, toteż stracił wielu kumpli, którzyprzeważnie zostawali na tej polanie. Zawodzenie kota było corazgłośniejsze, tak więc Lou miał już pewność, że zawitał wodpowiednie miejsce. Stanął pod dość niskim drzewem, któregorozłożyste gałęzie pokryte były białym śniegiem. Na jednej znich, wśród lekkiego puchu, odcinał się ciemno-brązowy kocur,mniej więcej wielkości dwóch sporych kociąt. I jak ja mam ciestąd ściągnąć, kolego? Zapytał sam siebie w myślach,jednak nie znał na te pytanie odpowiedzi. Kocurek znów miauknąłdwa razy, po czym przeskoczył na niższą gałąź. Shellenbergerwyciągnął w jego kierunku swoje chude ręce, okute tylko wczerwoną satynową marynarkę. Brakowało tak niewiele, ale kotchyba nie zamierzał schodzić jeszcze niżej. Podskoczył, Louisznaczy się. Dotknął opuszkami palców przyjemną w dotyku sierśćjego towarzysza, a ten jak na zawołanie wskoczył w jego ręce. Byłprzerażony, dygotał, nawet kichnął kilka razy, ale był jużbezpieczny i to było najważniejsze. Przynajmniej dla brązowowłosegochłopaka. Uratował dziś jedno życie, może małe, ale jednak tobyło jakieś istnienie, które nie pojawiło się na powierzchniZiemi bez powodu. Mógł czuć się bohaterem.

  
Louis Shellenberger
lat 19

nieodkryty pisarz, fotograf i rysownik; artysta.

Pracuje w Barnes&Nobel na East 86th Street

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz