środa, 1 lutego 2012

1868. „Czy w trumnie był kurz? Jasne, że nie, ale…”

 – Jestem Myszką Miki,co czaruję małe smyki!

Taki okrzyk pasowałby do dawnej Mimi; do usatysfakcjonowanej Mimi, która dopiero co ukończyła studia i zaczęła na całkiem poważnie pracę nad swoją debiutancką powieścią; do spełniającej swe marzenia Mimi, która zamieszkała w Nowym Jorku, w mieście swoich marzeń, w mieszkaniu tuż nad Pizza Hut (cóż, może to nie było wymarzone miejsce do życia, za to jakby wyjęty z powieści romantycznej Julie Powell). Tak, Mimi była optymistką z mnóstwem kreatywnych okrzyków wymyślanych na zawołanie.Wiecznie promieniejąca uśmiechem, uczynna dla każdego, stale zajęta swoimi przyjaciółmi i nauką. Mimi.

Ukończenie studiów nie zwiastowało początku nowego życia, raczej kontynuację obecnego. Oczywiście wiązało się to z pożegnaniami i łzami, odejściem przyjaciół w swoją stronę i przygotowania do świadomego, dorosłego życia. Każdy ruch dłonią, każdy uścisk i wypowiedziane „powodzenia” równał się z utraceniem cząstki Mimi, ale zniosła to całkiem dobrze. Tak wiele jest przecież ludzi na świecie, którym może poświęcić czas.

Zrozumiała, że przepaść między szkolną przyjaźnią a przyjaźnią pierwotną, przyjaźnią prawdziwą jest ogromna. To jakby porównać szczeniaka do owczarka niemieckiego!

          Samantha Murray stała w zielonym podkoszulku i narzuconą na niego granatową bluzą z kapturem, wśród ludzi w czerni, opłakujących swojego zmarłego krewniaka, przyjaciela, kochanego człowieka… Nie chlipała w chusteczkę, nie ocierała oczu rękawem garnituru. Stała ze spojrzeniem wbitym w zwyczajną, drewnianą trumnę, z niesfornym kosmykiem brązowych włosów zaczepionym w kąciku ust.

          - Pożegnajmy Gordona tą piękną pieśnią, śpiewaną przez nasz chór kościelny – rzekł pastor lokalnego kościoła metodystów w Baltimore; miał czarny wąs i małe, lśniące w jesiennym słońcu oczka.

          Jakby nikt nie miał pojęcia,skąd wzięto ten zasrany chór – przemknęło przez głowę Mimi i aż miała ochotę się roześmiać, tak bardzo komiczne wydawało jej się wypowiedziane przez pastora zdanie. To była jej pierwsza myśl od rozpoczęcia się pogrzebu. Podrapała się w skroń, jakby nie wiedząc, co począć w tej niezręcznej sytuacji. Nie rozglądała się wokół, wiedziała, że wszyscy są ponurzy jak księżyc za chmurami. Słysząc przejeżdżającą nieopodal cmentarza furgonetkę, pomyślała, że chciałaby się w niej znaleźć i podyskutować o najnowszych wynikach meczu Yankees z kierowcą, który zapewne był wiernym fanem tejże drużyny. Wieczorem na pewno zamieści obszerny opis tego zdarzenia w swoim notatniku w czerwone gwiazdki i złote pomarańcze.

           – Biedny Gordon.

          Gdy jej głos rozniósł się w ciszy, która nastała po rzewnej piosence zaśpiewanej przez chór, wszyscy obecni żałobnicy skierowali na nią zaskoczone lub rozeźlone spojrzenia, a sam pastor przechylił komicznie głowę i ledwo zauważalnie pokręcił nią z dezaprobatą.

          - Zginął w tak beznadziejny sposób – kontynuowała swoją myśl, całkowicie świadoma sytuacji, chłodnym głosem, tak bardzo do niej niepodobnym. -Tak, miał wypadek z tym parszywym Polaczkiem, Paulem, upili się Jackiem Daniellsem na domówce u Kathryn. Bezsensowna śmierć, mówię.

           – Samantho, przestań… – powiedziała cicho matka Mimi.

           – Nie, chcę powiedzieć, jak ja to widzę. Chyba nikt mi nie zabroni?

Podniosła wzrok na zamkniętą już trumnę, w której leżał Gordon, Gordon bez duszy. Poczuła wypełniającą jej pierś próżnię, bo tak naprawdę nie potrafiła zdobyć się na konkretne uczucie określające powszechnie panujący smutek. Nie jest dziewczyną bez serca, lecz dziewczyną rozpieszczoną przez życie. Nie do końca rozwinęła się w niej empatia, to trzeba przyznać, i sam jej umysł w złych chwilach zaciekle bronił się przed napływem negatywnych emocji. W tej chwili każdy obecny na uroczystości uważał, że jest nienormalna i powinna stąd jak najszybciej wyjść.

           Nikt jednak jej nie przerwał.

          - Znałam Gordona powierzchownie, rozmawialiśmy parę razy na uczelni, uśmiechaliśmy się do siebie i podawaliśmy sobie dłonie, gdy się spotykaliśmy. Zawsze otwierał przede mną drzwi, kiedy wchodziliśmy do sali, w której miał odbyć się wykład. Na imprezach, jak to student, czasem pił trochę, czasem zbyt wiele. – Na jej bladej twarzy wykwitł delikatny uśmiech, wraz z różowawym rumieńcem. – On lubił wodę i Cecilię.

           W tej chwili ktoś wybuchł płaczem i Mimi doskonale wiedziała, kto.

          - Powiem wam, że to była beznadziejna śmierć. Ale czy zwykły, szary człowiek zasługuje na śmierć męczeńską? Na śmierć mająca jakiś wyższy, urojony przez ludzi, cel? Tak naprawdę powód śmierci nie ma znaczenia. Osoby, które umierają, przeżyły swoje życie tak, jak im nakazał Bóg. Wypełniły jego wolę, dotarły na szczyt ich przeznaczenia, dokończyły powieść pisaną piórem zwanym rzeczywistością, życiem, jak chcecie. Gordon ze swą krótką historią umarł w wypadku nie dlatego, że on i jego kumpel wypili za dużo, tylko dlatego, że minął jego czas na Ziemi.

Mimi czuła, że jest to za mało, że wyszło nie tak, jak chciała, ale koniec tego. Miała dość natłoku wrażeń wszystkich pań i panów żałobników; miała dość tak zgęstniałej, że aż lepkiej atmosfery, panującej w tej klatce bez ścian. Odór złych emocji unosił się w powietrzu, a ona była na nie odporna i to tutaj nie pasowało. Patrzyła przez nie i nie widziała dla siebie już miejsca na połaci ziemi zajmowanej przez zgromadzenie. Podeszła więc do trumny, ucałowała chłodne drewno i zeszła po usłanym zielenią wzgórzu do swojego małego samochodu.

           Zapięła pas, ustawiła lusterka i odetchnęła.

           – No, to w drogę – oznajmiła kierownicy pogodnym głosem.

Uruchomiła samochód.

Jadę do Nowego Jorku, mamo – pomyślała. – Dzięki za zaproszenie, pogrzeb był cudowny. Gordonie, baw się dobrze tam u góry.

Samantha Murray w Nowym Jorku mieszkała dopiero od kilku miesięcy; zdążyła napisać trzydzieści stron książki, przepracować dwieście siedemdziesiąt pięć godzin w Starbucksie na Manhattanie, niedaleko WTC, podając kawę i ciastka spieszącym się biznesmenom i sekretarkom, w porach lunchu nawet zwykłym, szarym ludziom, uśmiechającym się mile lub… nieuśmiechającym się. Nie była nikim niezwykłym, jeśli nie brać pod uwagę jej urody i natury. Ale… czyżby jednak jej optymizm nie został zachwiany przez pewną myśl?

„Dlaczego oni tak na mnie patrzą? Dlaczego nie odpowiadają? Czy powiedziałam coś nie tak?”


Samantha „Mimi” Murray, 
lat 25, nieodkryta pisarka;
pracuje w Starbucksie na Manhattanie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz