[Muzyka]
“Nie jestem szalony, interesuje mnie wolność.”
William Szekspir powiedział niegdyś, że „kto umiera, płaci swoje długi”. Nie wiedzieć czemu w głowie pewnego wysokiego bruneta, który bynajmniej nie był tym, za kogo się podawał, ostatnimi czasy owa myśl tkwiła bardzo często. Stanowczo za często. Miało to związek nie tylko z rewolucjami, które niedawno wydarzyły się w życiu tegoż blisko trzydziestolatka, lecz również z całokształtem jego przeszłości, coraz częściej dającej mu o sobie znać. Miał on na koncie doprawdy niejeden zły uczynek; szczerze mówiąc, nie sądził, by kiedykolwiek zrobił cokolwiek dobrego. Przynajmniej, nie bez swojej korzyści, nie bezinteresownie. Jakkolwiek aczkolwiek okrutny, zepsuty i bezwzględny by nie był, zawsze przestrzegał pewnych zasad. Zasad, ustanowionych przez niego samego, których wymagał nieświadomie od innych ludzi. Gdyby chciało się użyć jednego słowa do ich określenia, z pewnością byłaby to „moralność”. Jego moralność. Moralność człowieka, żyjącego pod tożsamością Clyde’a Daniela Brandona.
Pytanie, kimże on był?
Clyde? Młodym, zdolnym biznesmenem, urodzonym w San Francisco, jako jedyny syn niejakich Lilyanne Marie King oraz Erica Clyde’a Brandona. Ona była kochającą zakupy panią domu, on pochodzącym z bogatej rodziny biznesmenem, który jednak nie miał zbytniej głowy do interesów. Oboje zmarli młodo, szybko osieracając syna, zostawiając mu aczkolwiek spory spadek, który on sam dzięki swojej żyłce do robienia pieniędzy, parokrotnie pomnożył. Co jeszcze? Miał żonę; młodą, piękną, pozornie nieskazitelną. Miał także kochankę; jeszcze młodszą, równie urodziwą i kompletnie inną od niego samego, niepasującą do świata bogatego i wpływowego biznesmena. Teoretycznie jednak wszystko, nawet po części wygląd mężczyzny, zostały dawno temu przez kogoś zaplanowane. Dokładnie zaplanowane, bowiem tworzenie fałszywej tożsamości trwało całe lata. Wywiad nie lubił zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi; tym bardziej nie wówczas, gdy jeden z agentów był w trakcie wykonywania zadania. Tak, właśnie tym kimś był owy człowiek. Człowiek, większości znany jako C.D.Brandon.
Jak prowadzanie owej tożsamości wyglądało w praktyce? W wykonaniu tego mężczyzny, niemalże idealnie. Niemal, bowiem plan nie uwzględniał jednego – kochanki, niebędącej chwilową, czysto seksualną przygodą.
„(…)mężczyźni, jeśli chodzi o kobiety, są tępi.”
- Nie patrzysz na mnie – rzuciła mu z pretensją, marszcząc brwi.
Przed nią jednak nie było mężczyzny, który przez ostatnie miesiące tak wiele zmienił w jej życiu i tak bardzo się w nim liczył. Przed nią wisiało olbrzymie, naprawdę olbrzymie, bo trzykrotnie większe od niej samej, lustro w grubo ciosanej drewnianej ramie malowanej na złoto tanim sprayem.
Do kogo zatem mówiła?, spytacie.
Widziała szczupłą, by nie powiedzieć chudą kobietę, która dzięki krągłym biodrom i biustowi który nie był płaski jak deska na szczęście, zawdzięczała ładną figurę, chociaż kolce biodrowe i żebra i tak były widoczne. Lubiła swoje ciało i wcale nie uważała, że jest za chuda, choć teraz patrząc na siebie, zupełnie niepodobną do oryginalnej, firmowej panny Duval, marszczyła zabawnie nos w wyrazie niezadowolenia. Oczy pomalowane na czarno, jakiś „vamp makijaż”, czy jak to tam się nazywało, mocno zaróżowione policzki od pudrów w kulkach, przez co nie widać było jej piegów i usta podkreślone na głęboką czerwień. Za ostro, zbyt wyraziście, bez subtelności – zgroza, ot co, zdaniem dziewczyny. Tutaj, dzisiaj, ono jednak się nie liczyło.
Obrona dyplomu. Ostatni dzień, kiedy Sol musiała uważać na to co mówi, co myśli, jak stawia stopę, jak ją wykrzywia, jak trzyma ramiona względem całości, jak odchyla głowę… Generalnie, to była ostatnia chwila, kiedy Duval zostanie oceniona… Dziwne, że przez ostatnie kilka lat dążąc do tej chwili, teraz nie czuła się spięta. Oczywiście każdy jej znajomy, widząc ja jak powtarza układ przed zwierciadłem i mówi do własnego odbicia, nie byłby zaskoczony. Ostatnie tygodnie ruda była nieznośna. Nieznośna! Nie-znoś-na!!! Ciągle biegała do teatru na wynajmowaną salę, albo zabierała wolną na uczelni i skupiała się tylko na dopracowywaniu układu. Nie miała dla nikogo czasu, prócz… Prócz żonatego mężczyzny, z którym sypiała, od którego się uzależniała i który nieraz udowodnił jej, że jest dla niego ważniejsza niż jego małżonka…! Swoją drogą bardzo piękna, choć wyrafinowana suka.
„Jedna z pułapek dzieciństwa polega na tym, że nie trzeba rozumieć, by czuć. Kiedy rozum zdolny jest pojąć, co się wydarzyło, rany w sercu są już zbyt głębokie.”
Nie, Sol się nie zakochiwała w panu Brandonie. Pilnowała się i była ostrożna, bowiem czarujący, przystojny biznesmen był osobą, która w oka mgnieniu mogła sobie owinąć kobietę wokół palca. Był kulturalny, uprzejmy, dostrzegał subtelności, szczegóły, zachowywał się w sposób, który z góry narzucał kobiecie myślenie, że jest wyjątkowa, piękna, wspaniała… A w takim księciu z bajki, zakochać się przychodzi o wiele łatwiej, niż odkochać, wyleczyć zranione serce. Clyde Brandon nie był w stanie odwzajemnić uczucia, a wielka szkoda, bo byłby naprawdę skarbem dla kobiety, którą by pokochał. I pomyśleć, że zaczęło się to wszystko kilka miesięcy temu, gdy zaczepił ją przed uczelnią, a ona jak rozjuszona kotka, skoczyła na niego, prychając. Wiedziała doskonale, że po przeczytaniu jej wywiadu w gazecie, poznając po niej gadatliwość i temperament, zadecydował się ją wynająć, by towarzyszyła mu na kilku biznesowych spotkaniach i bankietach. Do dziś nie była pewna, dlaczego dokonał takiego wyboru, przecież nieraz pyskowała ludziom wpływowym, którzy próbowali żarcikami zasugerować, że jest dziwką… Czy nie powinien na takie przyjęcia wybierać się z żoną, albo jakąś bardziej potulną laleczką?
Sol podniosła wzrok znów na swoją twarz, zbyt mocno umalowaną i dostrzegła, że na samo wspomnienie o brunecie, w jej oczach pojawiły się skrzące się ogniki. To był zły znak. A jednak nie mogło być inaczej… Z początku, zachowując dystans, skupiając się na warunkach umowy była towarzyszką, tylko… Potem popełniła poważny błąd, przed ostatnim bankietem przespała się z mężczyzną, a było to pierwsze oczko w reakcji łańcuchowej, która coraz silniej splatała ich losy i zbliżała ich ku sobie, równocześnie pozbawiając ich powoli, wręcz boleśnie, życia. Brzmiało to niczym szekspirowska tragedia i właśnie ku niej zmierzało, mimo że wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, iż im obojgu te relacje odpowiadają. Głupi, autodestrukcyjni masochiści.
Nim myśli rudej rozpędziły się, wędrując w nie tę stronę co trzeba, usłyszała jak gruba, ciemna zasłona zostaje odsunięta, a zza niej wyłania się głowa znajomej dziewczyny, która podobnie jak Sol, musiała się dzisiaj popisać.
– Zaraz twoja kolej – oznajmiła.
“Więzią, która miała połączyć ich serca, zdławili swój spokój.”
Sukienka sięgająca nad kolano, z błyszczącym tiulem w kolorze ciemnego grafitu, była idealna na spotkanie z profesorami, już bardziej towarzyskie, po obronie dyplomów. Grube ramiączka u góry i dekolt wycinany w serek, prezentowały klasykę, skromność i dobry gust Sol. A ile się nachodziła za tą kiecką… To wiedziała tylko Rosalie, która dzielnie i bez narzekań, towarzyszyła rudej na zakupach i maratonach po galeriach Nowego Jorku.
Dodatkami była biżuteria złożona z błyszczących cyrkonii włożonych w uszy oraz jednej, większej zawieszonej na cienkim łańcuszku, którą ruda co chwilę się bawiła. Owe świecidełka dostała bez okazji od Clyde’a, a zakładała je niemal na każdą ważniejszą okazję. Teraz, w ten wczesny, piątkowy wieczór, zerkała raz po raz na zegarek, wiedząc, że za kwadrans, gdy ten po nią przyjedzie, udadzą się do niego i nie wyjdą z wielkiego apartamentu do następnego poranka.
Umowa na podstawie której Sol została wynajęta jako kobieta do towarzystwa dla biznesmena, wygasła dawno temu, oni jednak wciąż utrzymywali z sobą kontakt. Oczywiście stracili go, gdy ważność podpisanych papierów wygasła, ale spotkali się przypadkowo raz i drugi, jedno nie wykazało braku zainteresowania drugą osobą i… Wylądowali w łóżku, raz, a potem kolejny i jeszcze następny… Obecnie z kolei oboje mydlili sobie oczy pseudo układem. Niby chodziło tylko o seks, ale o ile ruda była całkiem świadoma, że zaczyna zbytnio się przywiązywać emocjonalnie do Clyde’a, ten odrzucał każdą myśl, która sugerowała mu, że młoda baletnica może coś dla niego znaczyć. I gdzie to niby miało ich zaprowadzić? Zwłaszcza, że gdy tylko do Sol dotarło, iż nie jest jedyną kobietą z którą sypia mężczyzna, postawiła mu ultimatum. Ultimatum mówiące, że albo ona i żadna inna, albo wszystkie inne, prócz niej; on wybrał tylko ją… Żeby nie było jednak zbyt kolorowo, kochankowie, bo już tak całkiem śmiało można ich nazwać, nie tylko pieprzyli się jak posrane króliki, ale i awanturowali. Jeśliby założyć, że tworzyli już pewnego rodzaju osobliwy i dziwaczny związek, był on bardzo toksyczny. Zbyt toksyczny…
Ruda westchnęła ciężko i ścisnęła niecierpliwie w dłoni teczkę z dyplomem, odpisem i czymś, czego nazwy zapomniała. Miała już za sobą całą edukację, teraz miały zacząć się spełniać jej marzenia! Tyle lat harowała na uczelniach, w szkołach i szkółkach baletowych, by wreszcie podjąć pracę i rozpocząć karierę, w którymś ze sławnych teatrów na Broadwayu! Szkoda tylko, że jeszcze przez kilka miesięcy marzenia pozostaną marzeniami…
Człowiek, którym Clyde Brandon był naprawdę, nie istniał, a jednak miał w sobie więcej prawdziwości niżeli on. Prawdziwości, która choć cholernie ciemna, odstraszająca i przygnębiająca, w oczach Sol była słodko-gorzka. Warta tego, by nie tracić w niego wiary. Nawet wówczas, gdy okropnie się kłócili, gdy mówił naprawdę okrutne rzeczy, kiedy pozwalał sobie na wybuchy i raz niemalże ją uderzył… Wierzyła nadal, chociaż ją od siebie odpychał, mimo iż ostrzegał, że zniszczy samą siebie, że dąży w coś, co nie ma prawa bytu. Był jednak psem ogrodnika; choć sam nie był w pełni szczery i wierny w stosunku do dziewczyny, od niej wymagał życia pod swoje dyktando. Chociaż, nie… Owszem, z początku tak było, pamiętał jednak, niezależnie od tego jak bardzo temu przeczył, czasy swojego prawdziwego dzieciństwa. Wiedział, jak to jest być prowadzonym na smyczy, traktowanym jak całkowicie zależy od innych i zbyt głupi na samodzielne życie człowiek. Mimo że było mu z nią jedynie świetnie w łóżku, mimo iż nie była dla niego przecież nikim ważnym, nie chciał, by poznała głębiej to uczucie. Dawał jej więc tyle swobody, wolności i wolnej woli, na ile mógł sam siebie przekonać. A to bynajmniej nie było tak proste zadanie, jak mogłoby się wydawać. Było aczkolwiek znacznie prostsze niżeli spanie z Sol w jednym łóżku przez całą noc, albo najzwyczajniejsze w świecie, dla innych, przytulenie jej do siebie. Zmieniał się; powoli, boleśnie, nie zawsze tym samym tempem i z oczekiwanym skutkiem, zmieniał się jednak. Dla niej. Dla siebie, mimo iż jeszcze tego nie rozumiał. Zobowiązał się do przestrzegania ultimatum, to było jednak niemożliwe. Nie w jego przypadku, nie do razu. Dla niego „wierność” nawet nie istniała. Musiał się jej uczyć. Tego i jeszcze wielu innych rzeczy, które będą wymagały od Sol nie lada wyrozumiałości, cierpliwości, masy ciepła, ale i zdrowego rozsądku. Nie mogła tego przetrwać. Nie z tak beznadziejnym przypadkiem, jakim był Clyde. On nie umiał żyć z ludźmi; trudno było nawet żyć wśród nich, a jednak egzystowanie z samym sobą, bywało czasami równie niełatwe i skomplikowane.
Dzwoniąc dzwonkiem do dębowych drzwi, czekasz, aż dziewczyna ci otworzy, pozwoli wejść i ponownie się w sobie zatracić. W lewej dłoni trzymasz wytrawne, czerwone wino – jej ulubione. Wydajesz się być spięty, gdy jednak ta wita cię z lekkim choć ciepłym uśmiechem, w odpowiedzi unosisz lewy kącik ust, dodając swojej przystojnej twarzy trochę blasku. Wchodzisz do środka, ściągasz buty i kurtkę, uprzednio podając jej wino.
– Zostańmy u ciebie – prosisz, nie spuszczając z niej szmaragdu swoich dużych oczu. Musisz jej coś powiedzieć. Musisz, choć wiesz, że chociaż nigdy jej naprawdę nie miałeś, bezpowrotnie ją stracisz.
Nadal twierdzisz, że jest dla ciebie nikim ważnym? – słyszysz znajomy głos w swojej głowie.
Nie jest – odpowiadasz twardo. – Nie zrobiła jednak nigdy nic wbrew mnie; zaufała mi, oddała całą siebie, mimo iż ostrzegłem, że trafia pod zły adres. Zasługuje chociaż na cholerną prawdę.
Ty nie wierzysz w prawdę – odpowiada Głos.
Ja w nic nie wierzę.
Kiedyś wierzyłeś… – stwierdza, w cichym tonie pobrzmiewa zawód, smutek i współczucie względem ciebie. – Uciekasz przed tym; uciekasz przed samym sobą, przed tym, co mogłoby się stać, a czego nie możesz kontrolować.
Mnie nawet nigdy nie było – kończysz ten bezsensowny, twoim zdaniem, niewerbalny wywód z samym sobą.
- Pięknie wyglądasz, Sol – chwalisz rudowłosą baletnicę, na widok jej uśmiechu czując coś, czego nazwać nie potrafisz. Coś niedobrego, do czego sam doprowadziłeś, poprzez to, czego się dopuściłeś.
Czyżby dopadły cię wyrzuty sumienia?
Ja nie mam sumienia.
„Są ludzie, którym szczęście mignie tylko na moment, na moment tylko się ukaże po to tylko, by uczynić życie tym smutniejsze i okrutniejsze.”
Sol spod półprzymkniętych powiek spojrzała na bruneta. Jej usta od zapalczywych pocałunków niemal czerwone, choć nie używała żadnej szminki i policzki o podobnej barwie zdradzały, jak bardzo wpływa na nią ta intymna chwila. Trzymając dłonie na karku bruneta, muskała palcami odkryty kawałek skóry nad kołnierzem koszuli do połowy już rozpiętej, zaraz jednak jej ręce zastygły w bezruchu, oczy rozszerzyły się momentalnie a ona sama niemal zdrętwiała. Jeszcze przed chwilą sytuacja dążyła do jednoznacznego końca, oboje coraz śmielej się pieścili, gotowi niemal zerwać z siebie ubrania, a jedno zdanie Clyde’a starczyło, by nie tylko ostudzić zapał rudej, ale i zranić.
– Co? – spytała głucho i poczuła jak po plecach w dół kręgosłupa przebiegają jej nieprzyjemne dreszcze. Nie musiał powtarzać, zdecydowanie nie musiał tego mówić na głos po raz drugi. Usłyszała, zanotowała, zapamiętała… Zapamięta na długo, mógł być pewien.
– Spałeś z inną kobietą? – powtórzyła cicho i dobrze, że niemal szeptem, bo na jej nieszczęście głos jej się prawie łamał.
Starczyła chwila, a kobieta wstała z kolan kochanka i stanęła po drugiej stronie pokoju. Szkoda, że nie byli u niego, wtedy bez słowa by wybiegła. Teraz jednak, patrząc na niego nie mogła się powstrzymać od zagryzania warg. Był to taki silny odruch, który niestety zawsze występował u niej przed płaczem.
– Wyjdź – rzuciła mało zdecydowanie, na dodatek drżącym głosem. – Wyjdź! -powtórzyła zaraz głośniej, zdecydowanie, zmieniając się nie do poznania. Jej źrenice nadal o ciemniejszej niż naturalnie barwie zieleni nie z podniecenia, ale z złości ciskały w bruneta gromy.
Skoczyła w tył, potem w bok, gdy wstał, wyciągając do niej dłoń i rozchylając usta. Może chciał się wytłumaczyć. Może chciał ją uspokoić… To nie było ważne. Teraz już nic nie było ważne… Koniec! Sol ufała, była wierna, dbała i starała się, robiła wszystko dla nich, z myślą o ich układzie, który zaczynał znaczyć coraz więcej, a on… Mimo, że przyjął ultimatum, to i tak ją zdradził! Tak, teraz to już była zdrada, bo ustalili między sobą, że należą do siebie, a inni nie mają wstępu w te relacje.
– Wyjdź, wynoś się. Tylko kłamiesz! Grasz! Oszukujesz ludzi! Nie chcę cię wiedzieć! Nie chcę! – krzyknęła gwałtownie, czerwieniejąc z gniewu, a więc i ten uroczy rumieniec z jej twarzy się pogłębił i rozlał odważniej po twarzy.
Dopiero gdy trzasnęły drzwi, kobieta jak odurzona oklapła na fotel i rozpłakała się. Nie mogła przecież pokazać temu człowiekowi, jak łatwo ją zranić i jaka jest w rzeczywistości wrażliwa i słaba…
„Tak to już jest, że kobiety złoszczą się, denerwują lub są rozczarowane mężczyznami z tego czy innego powodu. To nieuchronne. Im bardziej cię przedtem kochały, tym większy zawód sprawiasz im na końcu. Dajesz za mało albo za dużo. Zły kolor, zły czas, zły gest. Powiedz komplement, a zbędą cię wzruszeniem ramion lub zimną uwagą typu: „Spostrzegawczy jesteś”.”
Czego się spodziewał? Tego, że go spoliczkuje, że wpadnie w histerię, lecz po chwili się uspokoi i pozwoli mu coś powiedzieć. Ale, nie! Ona z góry wszystko osądzała, wszystko wiedziała… A ponoć to on bezpodstawnie oceniał! Kiedy wyznał jej, że czasie swojego ośmiodniowego wyjazdu do Teksasu, przespał się z inną kobietą, chciał być z nią szczery, sądząc że… Że w ten sposób uwolni ich od siebie, zrobi w końcu to, co powinien uczynić już dawno temu – odejdzie. Nie sądził jednak, że okaże się to takie trudne, ani że… Że rudowłosa okaże się tak niewyrozumiała…! On mimo wszystko akceptował ją taką, jaką była, a ona… Ona chciała go zmieniać.
– Jasne…! – syknął wściekle, gdy kazała mu wyjść, nie pozwalając mu się uprzednio nawet do siebie zbliżyć. – Do widzenia, Sol – dorzucił chłodno, wychodząc do przedpokoju, gdzie sprawnie założył na siebie buty i kurtkę, po czym wyszedł z mieszkania, trzaskając za sobą drzwiami. Nie miał zamiaru już tutaj wracać, nie chciał nigdy więcej popełniać tego błędu; usypiać swoją czujność, na swój sposób komuś zaufać. Co z tego, że wymagała od niego niemożliwego? Nagłej zmiany o sto osiemdziesiąt stopni; bycia ich relacji takimi, jakie ona je widziała. Jego punkt widzenia się liczył, prawda? Cholerna niedojrzała, pyskata i naiwna hipokrytka…! I dobrze; tak było lepiej. On zniesie to, że noc z tamtą kobietą nie była tym, czego oczekiwał. Zaraz, noc? Chyba szybki numerek w toalecie z obcą mu całkiem dziewczyną, którą poznał w barze, po jednej z misji. To było podłe i niskie, nawet jak na niego. Wracając jednak do sedna sprawy; Sol nigdy się dowie, co chciał jej powiedzieć. Choćby nawet mu to wybaczała, sprawiając, że znowu nawiązaliby ze sobą kontakt, nie byłby już na nią otwarty tak, jak dotychczas. Nie, on zamknąłby się w jeszcze bardziej szczelnej skorupie, budując przed sobą mur nie do przebicia. Los bywał jednak nieprzewidywalny…
Łatwiej obwiniać innych, prawda? – usłyszał Głos, wchodząc do jednego z nowojorskich, obskurnych barów i zamawiając wódkę.
– Zamknij się – warczysz lodowato, ignorując pełne niezrozumienia spojrzenie ze strony młodego barmana.
Clyde Brandon
&
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz