Uśmiech na twarzy, iskierki w oczach, piosenka na ustach – trzy rzeczy, po których poznajesz przyjaciela. Machasz mu, ale on najwyraźniej za bardzo zajęty jest obsługiwaniem klientów, by cie zauważyć.
Podchodzisz bliżej i siadasz przy barze.
- Ej, młody! – rzucasz w jego stronę z typowym dla ciebie szerokim śmiechem.
Odwraca się i odwzajemnia uśmiech.
– Kiedy masz przerwę? – dodajesz, mrużąc oczy. Chłopak wzdycha i patrzy na zegar.
– Pięć minut. Jeszcze tylko pięć minut – mówi, stopniowo ściszając głos. Wygląda na zmęczonego, ale ty doskonale wiesz jak lubi swoją pracę.
Kilka minut siedzisz w spokoju, rozglądając się po lokalu. Przeczysz za każdym razem, gdy proponuje ci cos do picia. Opierasz łokcie o blat baru, patrzysz tępo w zegar. Czekasz na mężczyznę.
W pewnym momencie czujesz, że kładzie ci dłoń na ramieniu. Siada obok, rozluźniając czarny krawat.
– Hej, Clarie! – wita się radośnie.
Odpowiadasz mu tylko wesołym uśmiechem.
Przyglądasz mu się dokładnie. Trudno jest go odnaleźć w tłumie. Jest raczej drobny, niewysoki, a na głowie zazwyczaj nosi oliwkowy kapelusz albo kaszkiet w kratkę. Włosy ma gładko ścięte, ciemne, oczy duże i niebieskie, a na twarz często można dostrzec kilkudniowy zarost. Nie wybija się ponad innych. I chyba mu to pasuje.
– Wiesz, właściwie nie przyszłam tu bezinteresownie – mówisz po chwili, pochylając się w jego stronę.
Śmieje się.
– Skąd ja to wiedziałem?
Kręcisz głową z rozbawieniem, po czym znów wbijasz w niego błagalne spojrzenie.
– Pomógłbyś mi w artykule? – pytasz ściszonym głosem. Mężczyzna unosi ze zdziwieniem jedną brew. Często to robi. Wygląda wtedy niesamowicie zabawnie.
– Jak?
Wyjmujesz z torby notes i długopis.
– Opowiedz mi o swoim życiu w NY.
Chłopak wykonuje znów ten sam ruch brwią, ale tym razem na jego twarzy można dostrzec pewne…rozbawienie?
– Przecież mieszkam z tobą – śmieje się. – Kto, jak kto, ale ty doskonale wiesz, jak wygląda moje życie tutaj.
Wzdychasz ciężko.
– Ty mi opowiedz. Chcę to usłyszeć od ciebie.
Mężczyzna kiwa głową po chwili namysłu.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że to nieszczególnie interesująca historia, prawda?
Uśmiechasz się tylko.
Nowy Jork był moim domem od zawsze. Pierwszy oddech, pierwszy krok, pierwsze słowo, pierwszy dzień w szkole – wszystko miało miejsce tutaj, w NY. Nie potrafiłbym opuścić tego miasta za nic w świecie. Znam je na wylot. Każdą uliczkę, każdy teatr, każdą restaurację. Pewnie mógłbym bez problemu rozrysować teraz mapę miasta. I założę się, że nie pomyliłbym się w żadnym punkcie.
Urodziłem się i wychowywałem na Brooklynie. Razem z rodzicami i bratem mieszkaliśmy w niedużej, zadbanej kamienicy. Miałem pokój z małym oknem, wychodzącym na ulicę. Często przyglądałem się przechodzącym ludziom. W zimę na parapet zazwyczaj spadało tyle śniegu, że bez problemu mogłem rzucać w brata i kolegów śnieżkami, a oni nie mieli zielonego pojęcia, że to ja. To była chyba najfajniejsza część mieszkania na poddaszu.
Brooklyn jest moją ulubioną częścią NY. Moi rodzice dalej tam mieszkają. Ja też, ale po drugiej stronie. W święta urządzam sobie zawsze spacer od mojego domu do ich, oglądając po drodze świąteczne dekoracje i migające lampki. To kawał drogi, wiec co roku znajduję różnych dziwaków, wieszających sobie w oknach portrety polityków z domalowaną brodą Św. Mikołaja.
Dobrze wspominam czasy szkolne. Jestem dyslektykiem, wiec nauka nie zawsze szła mi dobrze, ale starałem się jak mogłem. I kiedy mogłem. Miałem dużo znajomych, dzieckiem byłem raczej grzecznym i spokojnym. Nie pamiętam bym kiedykolwiek zrobił coś naprawdę głupiego. Moi rodzice pewnie by mi to wypominali po dziś dzień.
Tak wiec nie, nigdy nie zrobiłem czegoś naprawdę głupiego. Cokolwiek to znaczy.
Moi rodzice są dosyć..ciekawymi ludźmi. Dzięki temu jednak jestem pewien, że jestem ich synem. Co innego mój brat, który jest nienormalnie normalny jak na naszą rodzinę. Mój ojciec jest emerytowanym wojskowym, weteranem wojny w Korei. Lubi o tym przypominać na każdym kroku, wypominając mi i Stanowi, bo tak ma na imię mój brat, jakie to z nas baby. Zdarza mu się do mnie dzwonić o piątej i nawoływać do porannej gimnastyki, a potem do jedzenia otrębów. Już trzy razy rozwaliłem przez to komórkę o ścianę i musiałem wymieniać…
Moja matka ma cukiernie nieopodal rodzinnej kamienicy. Podaje tam najlepsze babeczki w okręgu trzech stanów. Nawet nie każ mi więcej mówić o jej pracy, bo nie jadłem nic od rana. Jest uroczą, słodką kobietą z dziwnym zamiłowaniem do sztuk walki dalekiego wschodu. Dlatego zawsze balem się jej postawić.
Mój starszy brat mieszka w Ohio razem ze swoją rodziną. Jest świetnym prawnikiem i jako jedyny potrafi wytrzymać z ojcem, kiedy ten zaczyna opowiadać o swojej diecie. Której nie utrzymuje, tak na marginesie.
Teraz jestem sam i wątpię by to miało się zmienić. Chyba za bardzo odpowiada mi taki stan rzeczy. Ostatni raz bardzo zależało mi na dziewczynie, gdy wprowadziła się do mnie współlokatorka. Chyba miała na imię Claire, czy jakos tak…wariatka, cała dzielnica się jej boi…
– Ała! – jęczy, kiedy uderzasz go w ramię. – Ale bez takich! Prawdę mówię!
– Co?! To ciebie Pani Grant nazywa pomiotem szatana! – śmiejesz się.
Niestety po wielu staraniach, nieowocnych tak przy okazji, cała ta Claire zrobiła mi niemiła niespodziankę.
Wybuchasz śmiechem.
– Okazała się lesbijką!
– Nigdy nie zrozumiem, jak ciebie może to śmieszyć! – krzyczy mężczyzna z oburzeniem.
- Ciebie śmieszy słowo „budyń” – przypominasz mu z wyrzutem.
Chłopak powstrzymuje śmiech, ale widzisz, jakie to dla niego trudne.
Ale jakoś z nią żyję. Z nią, naszym współlokatorem Tonym (Tony, jeżeli to czytasz – Jeszcze raz zjesz mój kawałek szarlotki, to cię zadźgam plastikowym widelcem!) i nieźle szurniętym psem, który wabi się Lord Szarlatan. Myślę, że wszystkie pogryzione buty, to zadośćuczynienie za imię…
Znaleźliśmy go – zmarzniętego, przemoczonego i ze złamana łapą w jakimś ślepym zaułku. Wszyscy troje postanowiliśmy zabrać go do siebie, twierdząc, że jest takim samym wyrzutkiem jak my. Po drodze naszczekał na pastora. Stąd imię.
Czemu robię to, co robię? Zielonego pojęcia nie mam. Bo tak. Nie pamiętam bym kiedykolwiek marzył o byciu barmanem, ale jestem w tym dobry i lubię tę pracę, wiec czemu nie? Co w tym złego? Nie zarabiam tak źle, poznaję masę ciekawych ludzi, którzy opowiadają mi swoje historie. Czasem zastanawiam się, co bym robił gdybym nie był tym, kim jestem, żeby kimś być…
– Nie, tego nie pisz! Nikt nie zrozumie – krzyczy nagle. – Chyba się zgubiłem.
Śmiejesz się cicho.
– Kim byś był, gdybyś nie był tym, kim jesteś. O to chodziło – mówisz z rozbawieniem.
Chłopak kiwa głową.
Czasem zastanawiam się, kim był bym, gdybym nie był tym, kim jestem…
– Nie, to tez za skomplikowane – wzdycha. – Znów się zgubiłem.
Przytakujesz.
-Może, kim bym był, gdybym nie był barmanem? To prostsze – proponujesz, patrząc w sufit.
– Może być.
Czasem zastanawiam się, kim bym był, gdybym nie był barmanem. I wiesz co? Byłbym barmanem. Nie umiem znaleźć sobie innego miejsca na świecie. To tak, jakbym chciał się wyprowadzić z Nowego Jorku. Pewnie i tak musiałbym tu zostawić swoje serce, a to dosyć ważny narząd z tego, co pamiętam. Głupio byłoby żyć bez niego…Co powiedzieć kardiologowi?
– Ej, koniec przerwy. – Jakiś wysoki blondyn z okularami na nosie klepie go w plecy. – Szybciej, łazienka wzywa!
Chłopak śmieje się cicho.
– Już idę, Cam.
Po chwili zwraca się do ciebie:
– To chyba już koniec.
Posyłasz mu delikatny uśmiech.
– Dzięki. Wrócę już do domu, Długo dziś pracujesz?
– Tak, jak co wtorek – do pierwszej – wzdycha.
– Baw się dobrze. – Szczerzysz się ironicznie. – Pewnie zamówimy z Tonym chińszczyznę. Chcesz coś? Mogę ci zostawić do odgrzania.
On tylko kręci głową. Znów się uśmiechasz i ruszasz w stronę wyjścia, jednocześnie dopisując w notesie ostatnie zdanie:
Jestem Trent Norton i boję się kuchenek mikrofalowych.
Trent Vincent Norton
25 lat, urodzony i wychowany w NY, barman w jednym z manhattańskich barów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz