niedziela, 1 kwietnia 2012

1885. My my, baby blues.

Pojawienie się na świecie wyczekiwanej pociechy wiąże się z przeróżnymi emocjami. Jest obawa, że mama-nowicjuszka nie podoła tak wielkiej odpowiedzialności jaką jest wychowanie malucha. Jest radość kiedy po raz pierwszy usłyszy się dziecięcy krzyk, dotknie delikatnej skóry i przytuli dziecko do piersi. Jest wielki skok adrenaliny, spowodowany samymi narodzinami i faktem, że nowy obywatel pojawił się na świecie. Jest duma, że ma się takiego pięknego, różowego bobaska, który jest kochany i po prostu idealny. Są łzy szczęścia i ulgi, że teraz przed matką najlepsze- Uciecha z każdego dnia dziecka na świecie. Pierwszy ząbek, pierwszy krok, pierwsze słowo.
A co, jeśli nie zawsze jest tak różowo? Świadomość braku oparcia i bezpieczeństwa spowodowana brakiem drugiej, dorosłej, odpowiedzialnej osoby, która powinna być przy swoich dzieciach i żonie. Co wtedy dzieje się z silną kobietą, która powinna uśmiechać się zaraz po przebudzeniu; sama do siebie, ot tak, bo wszystko jest tak, jak sobie wymarzyła będąc małą dziewczynką. Co wtedy?
Matilde widząc mężczyznę w szpitalnej sali z bukietem kwiatów w dłoni uśmiechnęła się delikatnie, przecierając zmęczone powieki. Wszystko było tak, jak powinno być. Więc czemu ona nie czuła kompletnie nic? Wielkie wyczerpanie, które zawładnęło jej ciałem zdawało się też powoli opanowywać jej umysł. Umysł, w którym zaczęły się gnieździć niewygodne myśli o przyszłości, która wydawała się zbyt niejasna. Mężczyzna, który tulił do siebie drobne, różowe istoty nie był jedyną myślą, która powinna wypełniać jej głowę. Właściwie w ogóle go tam nie było, ani dzieci- Tylko Londyn skroplony przedwiosennym deszczem. 
Pamiętała jak dzisiaj opustoszałe, szare uliczki, które zdawały się być równie przygnębione jak ona. Ludzie schowani pod parasolami, ukrywający twarz za kapturami, z nosami w ciepłych szalikach, którzy mijali ją od czasu do czasu, przemykając się chyłkiem; jakby się bali, że Matilde im coś zrobi. Równie dobrze mogłoby ich w ogóle nie być- Może ponure miasto sprawiałoby wtedy wrażenie odrobinę mniej przerażającego? Tysia bała się Londynu. Samo wspomnienie deszczowego miejsca przyprawiało ją o dreszcze biegnące wzdłuż kręgosłupa i gęsią skórkę na przedramionach. Już wtedy zastanawiała się, jak można tam żyć- Codziennie budzić się, spoglądając za okno, widząc te same szare chodniki okraszone kroplami zimnego deszczu. Ciche uliczki, które chyba ze strachu nie chciały mówić nic. I wtedy jej samej chciało się płakać. Niekoniecznie tak prawdziwie; w środku. Dusza brunetki płakała, widząc miasto pogrążone w wiecznym smutku i wodzie. Jakim więc cudem, można było Londyn pokochać bardziej, niż własną rodzinę? Bo tak zakochanym w Anglii był Anthony. To on oznajmił twardo, że nie zrezygnuje z deszczowego miasta na rzecz żony i dzieci, które przyszły na ten świat dziwnie smutne i ciche. Jakby czuły, że nikt nie kocha ich tak mocno, jak na to zasługiwały.
A dwa dni później przykładny mąż, ojciec i pracownik ucałował żonę w czoło, ledwie spojrzał na swoje dzieci i wrócił do kochanego Londynu, za którym szalał z miłości. Zwariował na jego punkcie. Oddał mu wszystko, w zamian za kilka kropel deszczu na jego rumianych policzkach. Przykładna żona i matka oddała więc wszystko co mogła dzieciom, które tego potrzebowały. A to wciąż było za mało. Za mało ciepła czuła, dotykając któregoś malucha, za mało uśmiechu pojawiało się na jej twarzy widząc jak one słodko śpią, za mało miłości czuła, patrząc na różowe twarzyczki, którym nikt nie mógł się oprzeć. Patrząc na noworodki widziała tylko to, co znowu się jej nie udało. Spoglądając na nie kątem oka, niepewnie, jakby się bała, że za długie wpatrywanie się w nie zrobi im krzywdę, czuła tylko żal i przepełniający ją smutek. Dzieci, które powinny wywoływać szeroki uśmiech samym swoim istnieniem były obrazem jej kaźni, jej bólu i jej niepowodzenia. Zastanowić by się mogło, czy Matilde w ogóle je kocha, skoro nie czuje absolutnie nic- ot, dwójka małych dzieci, które wymagają jej opieki. Nie jej własne dzieci, mające jej geny, które są kochane, akceptowane i idealne. To były dzieci, którymi Tysia się opiekowała, bo taki był jej obowiązek. Więc karmiła je przykładnie, przewijała i nuciła im kołysanki do snu, nie widząc w tym wielkiego sensu. Amelka, która nie była przecież tak do końca „jej” była małą, jasną iskrą, która zmuszała ją do uśmiechu kochającej matki przy czynnościach, które jej nie uszczęśliwiały. Tylko dzięki niej brunetka była w stanie potrzymać w ramionach trochę dłużej Eyre lub Ethana, spoglądając na nich ukradkiem. 
Codziennie rano budziła się, trzymając się głupiej nadziei, że nowy poranek cokolwiek zmieni w jej uczuciach, że pokaże się wreszcie kochająca matka w ciele, którym ta sterowała już machinalnie. Codziennie rano stawała więc przed łóżeczkami, powtarzając sobie w myślach, że kocha bezgranicznie własne dzieci, że potrzebuję ich jak powietrza i że nie umie bez nich żyć. Szkoda tylko, że powtarzane jak mantra słowa nie okazywały się prawdą. Ale każdy kolejny dzień zaczynał się właśnie taką modlitwą, jakby to cokolwiek miało kiedyś zmienić. To nie w Bogu ducha winnych dzieciach tkwił problem, a w niej samej. 
Matilde Sanworth miała poważny problem.

Problem ten nie znikał. Każdego wieczoru brunetka odbierała telefon od męża, który opowiadał jej o pracy i o tym, że rzekomo tęskni. Ona przestała już prosić o to, by wrócił do rodziny, którą ma tutaj. Przestała powtarzać, że telefon raz na kilka dni nie wystarczy jej, ani maluchom. Właściwie z każdym dniem mówiła już coraz mniej, przeważnie milcząc do słuchawki i spoglądając na ścianę, jakby tam mogła znaleźć złoty środek na wszelkie niepowodzenia. A potem Sanworth, zachęcony milczeniem dzwonił coraz rzadziej, uświadamiając sobie, że to nie ma sensu. A ona dalej modliła się, by któregoś dnia jej serce drgnęło i zamiast ciężaru zobaczyło w bliźniakach niebywałe szczęście, którego nie każdy miał przywilej dostąpić. Matka nie mówiła nic, ale zdawało się, że widzi wszystko doskonale. To dlatego z chęcią zabierała trójkę swoich wnuków, pozwalając Matilde zostać samej w pustym domu i uporać się z problemami. Michelle zawsze ceniła sobie ludzką prywatność i nigdy nie naruszała osobistych terenów córki. Tylko dlatego nie zasypała jej gradem pytań czy dobrych rad, które każda matka powinna wygłosić. Pozwalała córce robić wszystko, bo to chyba było jej życie. Pozwalała jej milczeć. Tylko dlatego, że to Matilde musiała wyjść pierwsza, stłuc bańkę w której się znalazła i poprosić o pomoc. Póki co umilała czas Melce twisterem, doglądając Eyre i Ethana.
Minął miesiąc. Miesiąc wypełniony samotnymi wieczorami, bo jej dzieci bywały w domu raz na kilka dni. A mała blondyneczka rozumiała chyba więcej niż każde dziecko w jej wieku, dając matce swobodę i czas na przemyślenia- będąc w domu zajmowała się sama sobą, malując w ciszy. Czasami tylko przychodziła, wskakiwała na kanapę i przytulała się do Matilde, nie mówiąc nic. Może i to miało jakiś zbawienny wpływ na Matilde. Matilde w kolorze baby blues.

Początek wiosny zawsze był dobrym omenem. Rozkwitające pąki, zielona trawa i pierwsze promyki słonca po tak długiej nieobecności zdawały się pokrzepiać ludzi w potrzebie. Przylatujące z powrotem ptaki, które siadały na gałązkach i umilały poranek swoimi trelami- To niosło nikłą nadzieję na poprawę czyjegoś życia. Może to Tysia miała być tą szczęściarą? Wstając i pierwszy raz nie myśląc o tym, co powinna czuć i jak powinna się zachowywać. Po raz pierwszy, widząc słońce uśmiechała się odruchowo, parząc mocną kawę. Dzwoniąc po Christiana, który miał jedno zadanie- Bezpiecznie przywieźć do niej dzieci. W jego głosie ulga. Dojechał. Przywiózł. A ona jak gdyby nigdy nic, pierwszy raz od miesiąca wyszła na zakupy, które nie ograniczały się tylko do kawy i wafli ryżowych. Właściwie były jedną, wielką, pieluchową katastrofą, okraszoną uśmiechem i pierwszym od tak długiego czasu gestem zrozumienia. I wszystko było jasne- To nie z Matilde było coś nie tak, a z Anthonym! To nie z jej winy on nie chciał żyć przy rodzinie- To była jego świadoma decyzja, której nie miał zamiaru zmieniać! Jasność! A to dopiero, coś nowego! To nie przez Tysię on wybierał Londyn! On sobie ten Londyn ukochał! Też nowość!
Trzy dni myślała o tym, czy warto jeszcze czekać na cud, czy ot tak zmarnować dwa lata, które przeżyła razem z Anglikiem. Trzy dni wymieniania tysiąca powodów za i przeciw, robienia w głowie szczegółowych list i tabelek, uwzględniając nie tylko swoje dobro, ale też dobro swoich dzieci. Całej trójki. Trzy dni trwał wewnętrzny spór, który pochłaniał niewyobrażalne pokłady energii drobnej brunetki. I wszystko po to, by spojrzeć na maluchy, utwierdzając się w przekonaniu, że to bardziej JEJ dzieci, niż kogokolwiek innego. Że obcy mężczyzna trzymał je w ramionach dłużej nie bojąc się niczego. Widząc je pierwszy raz. To nie Sanworth, nie ich ojciec. To były bardziej JEJ dzieci. I tylko od niej zależało czy pozwoli również im czekać na cud, czy weźmie sprawy w swoje ręce. 
Telefon do Christiana, z jedną małą prośbą: Rozwiedź mnie. Kuzyn się nie sprzeciwiał; Kuzyn przygotował wszystko. Matilde zostało tylko jedno- jeszcze jeden telefon do Sanwortha.
- Nie zostawisz Londynu?
- Nie.
- Chcę rozwodu.

Christian mimo dobrych relacji z Sanworthem nie mówił nic. To było przecież życie Matilde i to wyłącznie ona decydowała co z nim zrobi, prawda? Bez wahania zgodził się zająć wszelkimi prawniczymi sprawami. Sam Anglik też nie robił problemów. W zasadzie przyjął to wszystko z jeszcze większą obojętnością niż ona sama, chcąc tylko częściowych praw rodzicielskich. CZĘŚCIOWYCH. Jakby bliźniaki były tylko częściowo jego dziećmi. W jednej trzeciej, albo i w jednej piątej. I jedne święta w Londynie. Tysia przystała na to wszystko bez większych emocji. A miesiąc później było po wszystkim.
Wychodząc z sądu po raz pierwszy od długiego czasu poczuła ulgę. Była cudownie wolna. Niezależna. I mogła zrobić ze swoim życiem co chciała, zapominając na dobre o deszczowym Londynie, który przyprawiał ją jedynie o mdłości.

[Nezia, oddasz mi moje poprzednie nazwisko? *Ba dum tss*]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz