piątek, 20 kwietnia 2012

1886. You can’t always get what you want

                     Występowanie przed publicznością zawsze sprawiało jej radość. Teraz jej widownią były osiemnastoletnie znudzone buntowniczki żujące gumę truskawkową i ich rówieśnicy ze spodniami opuszczonymi do kolan i fryzurą stylizowaną na popularnego aktualnie piosenkarza młodego pokolenia. Cóż, praca to praca, a Aimee jako absolwentka szkoły, została uroczyście poproszona o zaszczycenie tegorocznego balu maturalnego swoją obecnością. Wobec tego dzisiaj owa młodzież wyglądała nieco bardziej elegancko, a mniej naturalnie. Dziewczęta ciągle obciągały sukienki w dół, by przy każdym pochyleniu się ich bielizna nie była wystawiona na widok publiczny – i tak była – a młodzi mężczyźni, przyszłość naszego świata, nerwowo poprawiali krawaty, które nieznośnie drapały ich w szyje.
                     I choć Aimee miała już dwadzieścia trzy lata i była dużą dziewczynką, traktowała uczniów młodszych od niej o niespełna sześć lat z wyższością. Uważała, że czasy licealne już dawno minęły, nie warto do nich wracać, a najlepiej poświęcić się tylko i wyłącznie przyszłości. Dlatego też w przyszłości miała mieć ładne mieszkanie w apartamentowcu, multum fanów, wydane płyty, męża, dzieci i ekologiczny samochód. Jako że wszystko miało nadejść „kiedyś”, na razie Aimee musiała zadowolić się małym mieszkankiem w bloku, jedną wierną fanką – matką – oraz kotem jako współlokatorem.
                     Dokończyła balladę i nacisnęła jeszcze kilka klawiszy na szkolnym pianinie. Zakochane pary odsunęły się od siebie po romantycznym i pełnym uczuć tańcu z dłońmi na pośladkach młodych dziewcząt, i po chwili cała sala wypełniła się brawami. Aimee słyszała już większe, jeżeli chodziło o jej osobę, ale nie miała na co narzekać.
                     - Dziękuję. Miłej zabawy – powiedziała, uśmiechając się lekko, po czym skrzywiając się na widok jakiegoś maturzysty siedzącego przy stoliku nieopodal składającego jej właśnie niemoralną propozycję. Bez zbędnego słowa zeszła ze sceny i podziękowawszy dyrektorowi, opuściła szkołę pełną wspomnień.

                     Wędrowanie brooklyńskimi ulicami o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści nie było bynajmniej bezpieczne, ale Aimee nie miała wyjścia. Metro było już zamknięte, autobusy kursowały co pół godziny, na taksówkę nie było ją stać, a na rowerze w sukience nie miała zamiaru wracać. Został jej więc dwukilometrowy spacer do zimnego mieszkania, które jednak kochała.
                     Włożyła staromodny klucz do zamka i przez dwie minuty mocowała się z otwarciem wysokich drzwi, po czym weszła do swojego schronienia.
                     Drzwi kierowały prosto do głównego pomieszczenia o zawiłej budowie, które było jednocześnie salonem, kuchnią i jadalnią. Na białych ścianach części wypoczynkowej wisiały długie kremowe płachty materiału, które podopinane do ścian tworzyły dziwne wrażenie, jakby właśnie siedziało się wewnątrz origami. Kawałki tego samego materiału były zawieszone również na suficie i niemal codziennie spadały komuś na głowę. Jedynym meblem była zielona kanapa w odcieniu butelki o ciemnych rzeźbieniach. Poprzedni właściciel mieszkania musiał zapomnieć jej zabrać, gdyż wydawała się być po prostu bezcenna. Obok niej stały trzy wysokie stosy książek – głównie kryminałów – a przy ścianie cztery drewniane skrzynie po jabłkach, które tworzyły swoistą komodę na bibeloty. Poza tym w najróżniejszych miejscach porozstawiane były kolorowe świeczki, które po zapaleniu tworzyły w pomieszczeniu wspaniałą atmosferę. Niewielkie okno po wschodniej stronie dawało widok na ulicę, z której dobiegały odgłosy bójek i pisk opon.
                     Kuchnia natomiast była maleńkim przejściem między salonem a jedyną sypialnią. Pokryta białymi kaflami, z białymi blatami i białymi sprzętami, byłaby niemal sterylna, gdyby Aimee chciało się tam sprzątać. Jednak w zlewie leżały zielone talerze sprzed kilku dni, opakowania po mrożonej pizzy i chińszczyźnie z restauracji obok, a piekarnik zawalony był garnkami i rondelkami. Nad blatem napis z powycinanych z gazet liter głosił: „You can’t always get what you want” i Aimee w pełni się z tym zgadzała.
                       Jej sypialnia wyposażona była w cztery materace położone jeden na drugim i tworzące bardzo prowizoryczne łózko, oraz ogromną przeszkloną szafę, która zajmowała całą dłuższą ścianę. Nie miała aż tyle ubrań, by całą ją zająć, więc traktowała ją również jako schowek, spiżarnię oraz miejsce zabaw Monsoona, kremowego kociego znajdy, który z nią mieszkał (niestety nie płacił za czynsz). Na materacach leżał ogromny stos kolorowych poduszek, pluszowa żaba i kołdra w truskawki, a podłoga podobnie jak w salonie, była przepełniona świeczkami. Na parapecie Aimee miała ogromną kolekcję orchidei, które uwielbiała. W tym roku cztery z siedmiu kwitnęły, co było ogromnym sukcesem. Na białych ścianach – w całym mieszkaniu takie były – wisiały czarno-białe zdjęcia znajomych, rodziny, miasta. Z sufitu zwisał stary, pozłacany żyrandol, w wielu miejscach poprzecierany.
                     Aimee zrzuciła z siebie kremową sukienkę i rzuciła w kąt, pierścionek z turkusem po prababci bezpiecznie położyła pod jeden z materacy, a szpilki włożyła do szafy, po czym nie przejmując się kąpielą czy przebieraniem w piżamę, schowała się pod kołdrą i oddała w objęcia Morfeusza. Kolejny dzień w drodze do jej szczęśliwej przyszłości minął bezpowrotnie.

________________________________________________________
Dzień dobry. Wracam na stare śmieci, choć wolę nie przyznawać się do mojej poprzedniej twórczości tutaj. Jednak NYC to ostatni blog, na którym przez karty postaci nie muszę narzucać sobie niczego, i to w nim kocham, a więc wracam.
Zdjęcie.
Aimee Milligan, 23 lata, śpiewa wieczorami w barze


Dziękować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz