piątek, 29 czerwca 2012

[1896] You really are my ecstasy … [1/2]

[muzyka, której wtedy słuchałam]
Dwunastu braci wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony, 
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.

I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o dziewczynie, 
I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie…

Mówili o niej: ” Łka więc jest!” – i nic innego nie mówili, 
I przeżegnali cały świat – i świat zadumał się w tej chwili…

Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem! 
I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?

„O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze” – 
Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.

Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił! 
Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!
[…]
I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny! 
Lecz poza murem – nic i nic! Ni żywej duszy ni Dziewczyny!

Niczyich oczu, ani ust! I niczyjego w kwiatach losu! 
Bo to był głos i tylko – głos, i nic nie było, oprócz głosu!

Nic – tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata! 
Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?

Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów, 
Potężne młoty legły w rząd na znak spełnionych godnie trudów.

I była zgroza nagłych cisz! I była próżnia w całym niebie!*

***
Poranek dnia kolejnego przeraźliwie boleśnie dał o sobie znać. Jacqueline Rosseau przestudiowała w myślach to, czego dowiedziała się ubiegłej nocy o detektywie Volkmannie. Po kilku drinkach język mu się rozwiązał, mówił więc o swojej przeszłości w oddziałach RAF-u i późniejszym wypadku, który miał miejsce w czasie akcji. Dlatego też zmienił profesję na zwykłego, szarego policjanta zajmującego się morderstwami. I niedługo po zostaniu policjantem zaistniał w wydziale rozwiązując gigantycznie ważną sprawę. W skrócie tak właśnie został detektywem wydziału zabójstw. Czasem tęsknił za RAF-em, a szczególnie podczas bezsennych nocy spędzonych przy biurku z mdłą i zimną kawą ślęcząc nad papierami, czy też szukając powiązania między ofiarą i przestępcą w beznadziejnym śledztwie. 
Po opróżnieniu butelki whisky Jacqueline opowiedziała o pracy, jaką miała w Paryżu. Pod wpływem, ale wciąż czujnie zrelacjonowała przeprowadzkę do USA i powody, dla których to zrobiła. I mówiąc to tylko przez chwilę zrobiło jej się przykro. Spotykając się ze stróżem prawa należało być zwykłym, nie mającym problemów obywatelem. Niestety Jacqueline do takich nie należała.
Starając się o tym nie myśleć podniosła się z fotela, na którym usnęła, zarzuciła na ramiona rozciągnięty, oliwkowy sweter i z papierosem za uchem wysunęła się na balkon, osłaniając przy tym płomień zapalniczki przed wiatrem. Odłożyła ją na parapet, gdy tylko odpaliła papierosa. Przez chwilę tępo patrzyła w dal, jednak w końcu zerknęła przez ramię do wnętrza zawalonego bzdetami pokoju. Na łóżku leżał detektyw Volkmann, a jego prawa dłoń zwisała bezwiednie nad podłogą. Kobieta zastanawiała się przez chwilę, co z nim zrobić, aż w końcu z braku pomysłów wyrzuciła w połowie wypalonego papierosa przez balkon i skierowała się do kuchni. Miała ogromną ochotę na nikotynę, kofeinę i seks. Przynajmniej jedno pragnienie mogła w pełni zaspokoić.

Joseph Volkmann obudził się w nieswoim łóżku o godzinie porannej z niewielkim kacem i delikatnym, aczkolwiek widocznym i drapiącym zarostem. Głównie miał wrażenie że obudziło go zimno wypełniające pokój, może trochę susza, która panowała w jego układzie pokarmowym. Zerknął na drzwi balkonowe, które były uchylone, później zaś zawiesił wzrok na pustej butelce whisky, by zatrzymać spojrzenie na swojej pogniecionej koszuli, która teraz jeszcze bardziej pognieciona spoczywała na fotelu stojącym w kącie. Przeczesał dłonią włosy, zastanawiając się, czy między nim a Jacqueline doszło do czegoś więcej niż wspólne wspominanie starych czasów. 
-Spokojnie, żołnierzu. – Podniósł wzrok na kobietę, która właśnie ukazała się w drzwiach. Była w samej bieliźnie, owinięta jedynie rozciągniętym, starym swetrem. Joseph pomyślał, że i tak wygląda pięknie. – Pod łóżkiem leży butelka mineralnej, chyba, że masz ochotę na kawę. – Volkmann otworzył usta, by poprosić o kawę, jednak kobieta go ubiegła. – Trzymaj moją, przyniosę sobie drugą. – Postawiła na stole przed nim kubek i zniknęła na chwilę we wnętrzu mieszkania. Wróciła z kubkiem parującego napoju, którego zapach niósł się po całym domu i uciekał na ulicę przez uchylone drzwi balkonowe. Zamknęła za sobą drzwi, usiadła w fotelu i przykryła się kocem po samą szyję. Przez chwilę oboje milczeli, grzejąc kubkami dłonie i popijając gorący napój. 
Później Joseph zerknął na zegarek i stwierdził pusto, że wzywają go obowiązki. Dopił więc kawę, ubrał koszulę (miał nadzieję, że wyprasuje się na nim chociaż odrobinę) i skierował się do drzwi. 
-Zobaczymy się wieczorem? – Rzucił trzymając już dłoń na klamce. Kobieta uniosła brew, spoglądając mu w oczy. Przez chwilę myślała nad odpowiedzią. 
-Będę w mieszkaniu, możesz przyjść. 
-Spędzimy cały wieczór w łóżku? – Zapytał uśmiechając się łobuzersko. Jacqueline potrząsnęła głową, sięgając po papierosa.
-Ale z ciebie dupek. – W odpowiedzi usłyszała tylko śmiech niknący powoli we wnętrzu mieszkania. Gdy zamknęły się za nim drzwi kobieta odstawiła kubek na szklany blat stolika i rozejrzała się w poszukiwaniu torebki. Wyciągnęła z niej plastikową torebeczkę z zielonymi tabletkami i zniknęła na balkonie. Zapaliła papierosa i obserwowała detektywa, jak oddala się żywym krokiem w stronę centrum. Gdy tylko zniknął za rogiem dopaliła papierosa i połknęła dwie z pięciu tabletek. Wślizgnęła się szybko do środka i zamknęła drzwi balkonowe, trzęsąc się z zimna. Upiła łyk wody prosto z butelki, po czym rozciągnęła się na łóżku i okryła puszystą kołdrą. Po dłuższej chwili wpatrywania się w sufit na jej twarzy pojawił się uśmiech, którego źródłem były tabletki ecstasy powoli rozpływające się w ciele kobiety.

Anette Boldwyn nie spodziewała się, że dziś umrze. Dlatego więc kiedy wstała rano zrobiła dokładnie to, co każdego innego poranka. Otulona w żółty szlafrok poczłapała do kuchni, gdzie zaparzyła kawę dla siebie i swojego męża, który zawsze wstawał w momencie, kiedy ona wołała go na śniadanie. Tym razem jednak obudził go pisk opon ruszającego samochodu. Zirytowany zachowaniem Anette, która zapomniała najwidoczniej o tym, że Dough jest głodny i musi zjeść śniadanie, zanim wyruszy do pracy, mężczyzna ubrał znoszone kapcie i zawlókł się do kuchni, z każdym krokiem coraz bardziej wściekły na żonę. Otworzył kopniakiem lekko uchylone drzwi. Widok, który zastał wstrząsnął nim do głębi. Szyby umieszczone w drewnianych oprawach okien popękały, podłoga kuchni usiana była drobnymi szkiełkami, a rozpryśnięty mózg Anette utworzył na ścianie kuchni różowo-czerwoną ikebanę, od której Doughowi zrobiło się niedobrze.

Detektyw Joseph Volkmann został zawiadomiony o przestępstwie niemal jako pierwszy, dlatego też wybiegając z budynku klepnął zajętego wypełnianiem formularzy Martineza w tył głowy. Mężczyzna oderwał się na chwilę od zajęcia.
-Pakuj się do samochodu, maleńki. Zabieram cię dziś w teren. – Zawołał do niego Volkmann, kierując się w stronę granatowego volkswagena Martineza zaparkowanego zaraz przy wyjściu z komendy.

Volkmann potrzebował jednego spojrzenia na ciało Anette Boldwyn i na dziury w ścianie po pociskach, by wiedzieć że bronią, z której zabito kobietę był karabin maszynowy Uzi. Ślady opon na ulicy wskazywały na to, że sprawca ostrzelił mieszkanie nie ruszając się z samochodu. To komplikowało trochę sprawę. Nie było odcisków palców, butów, kawałków ubrań, łusek po pociskach… Nie było niczego. Bynajmniej wyglądało to na robotę zawodowca, co też potwierdził Martinez po oględzinach miejsca zbrodni. Omijając pracujących techników i wymiociny Joseph Volkmann wślizgnął się do sypialni, w której nadal przebywał mąż denatki. Jeden z policjantów spisał jego zeznania, które od razu przekazał Volkmannowi, gdy tylko ten znalazł się w pomieszczeniu. 
Było niewielkie, tak jak i reszta domu. Jeden pokój, kuchnia i łazienka. Boldwynowie nie mieli dzieci, Dough pracował za marne grosze jako budowlaniec, zaś Anette całe dnie spędzała w mieszkaniu, wspominając czasy młodości, kiedy pracowała jako pielęgniarka. Nigdy nie miała do czynienia z przemysłem narkotykowym, nikomu nigdy nie wchodziła w drogę. Zeznania jej męża również nie wniosły nic nowego. 
-Detektywie Volkmann! – Do sypialni wpadł młody technik, który pracował z nimi od niedawna. – Proszę za mną! – Z braku lepszego zajęcia Volkmann ruszył za technikiem, rozglądając się jeszcze raz po zniszczonej kuchni. Mężczyzna wyprowadził go na dwór, gdzie nad chodnikiem pochylał się zirytowany Martinez.
-Mamy ślady krwi, cukiereczku. – Mruknął do Volkmanna, po czym wyprostował się i rozejrzał. Technik zebrał próbkę krwi z chodnika w czasie, gdy detektyw Martinez powoli odtwarzał w głowie przebieg zbrodni. 
-Znalazłeś coś jeszcze? – Zapytał Volkman, chuchając na dłonie, które marzły od niskiej temperatury pomimo tego, że na ulicach nie było śniegu. Może dzięki temu właśnie Martinez klasnął w dłonie, po czym wskazał ślady opon na ulicy, przy których pracowało dwóch techników.
-Popatrz na to tak: facet w aucie śledził kogoś. Godziny poranne i te sprawy, na ulicy więc nie było tłoku. Podjechał do niego na wysokości domu Boldwynów, zapytał o coś i wystrzelił całą serię z pierdolonego automatu, gdy tamten się zatrzymał. – Wskazał na okno. – Widzisz, znajduje się prawie naprzeciw śladów opon, a pomiędzy nimi znajduje się plama krwi. Seria trafiła ofiarę i przebiła się do mieszkania, gdzie przy oknie stała Anette Boldwyn, następnie reszta pozostała na wewnętrznej ścianie jej kuchni. – Po słowach Martineza zapadła chwila ciszy, w czasie której Volkmann studiował teorię wysuniętą przez partnera. Wychylił się zza Martineza, by spojrzeć na techników dłubiących przy śladach opon. 
-Wiecie już, do jakiego auta należą odciski? 
-Nie, aktualnie robimy odlew, co jest i tak bardzo trudne z powodu porannej temperatury. 
-Nie obchodzi mnie to. Macie się dowiedzieć, co to za samochód. A ja wtedy dowiem się, kto jest jego kierowcą i kogo usiłował zabić. 
-Aleś ty słodki. – Mruknął Martinez, gdy już wsiedli do służbowego volkswagena. Joseph zerknął na niego, układając się wygodnie w fotelu. 
-Ktoś musi ich przycisnąć do roboty. 
-Myślałem, że robi to ich szef? – Joseph spojrzał spod byka na swojego kierowcę. 
-Robisz ze mnie durnia? Oni nie mają szefa. Są jak barany łażące samopas po łące, kapisz? – Martinez wzruszył ramionami i zapuścił silnik volkswagena. 
-Ci z góry myślą o nas tak samo. – Odparł włączając się do ruchu. 
-A my dostarczamy im dowodów na to, że mają rację. – Joseph Volkmann wyszczerzył zęby w uśmiechu, podczas gdy Martinez potrząsnął beznadziejnie głową.

___________
*B. Leśmian – Dziewczyna
Przerażona wyrzuceniem wstawiam 
część rozdziału ;]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz