wtorek, 7 sierpnia 2012

1904. Zawsze za późno – czyli dzień jak dzień.

Zza okna słychać jakieś stare skrzeczące radio, z którego lecą również przestarzałe single. Dźwięki słychać w całym mieszkaniu, które znajdowało się na ostatnim piętrze. Zapach kawy też roznosił się wszędzie, a połączenie z muzyką o poranku było idealne.

Z łazienki wyszła wysoka dziewczyna o słomianych włosach. Ze szczoteczką do zębów w ustach przeszła się w bieliźnie po pokojach w poszukiwaniu telefonu i pagera. Spojrzała na stolik, na którym stała kawa,  przeszła koło blatu w kuchni. W sypialni też nic. Ostatecznie, w rytm hitu z lat 50, który aktualnie leciał u sąsiadki, podeszła do szafy jedną ręką myjąc zęby, drugą sięgnęła do kieszeni i wyjęła obydwa urządzenia. Na telefonie zero powiadomień, tak samo na pagerze. Położyła je na stoliku i wróciła do łazienki. Wyszła z niej po chwili wycierając twarz ręcznikiem. Odłożyła go na krzesło i sięgnęła ociężałym ruchem po kawę. Biorąc jej łyk, podeszła do okna, by lepiej usłyszeć muzykę dobiegającą tuż obok jej balkonu. Usłyszała kawałek „in the mood” Glenna Millera. Zamknęła oczy i odłączyła myśli. Cudownie byłoby tak przenieść się w tamte czasy. Czas, tak tak… Czas ! Reese otworzyła oczy i gwałtownie ruszyła do stolika po telefon. W zawrotnym tempie spojrzała na wyświetlacz z panoramą Nowego Jorku.

- 8:43, Chryste Panie … – powiedziała do siebie i biegiem weszła do sypialni wyjmując z szafy pierwsze lepsze spodnie. Założyła je w nie mniejszym stresie i prędkości, bo ta godzina zwiastowała jedynie spóźnienie i kolejne problemy z nim związane. W klinice bardzo rygorystycznie podchodzili do spóźnień. Minuta po 9 – nie żyjesz. A jak Reese miała się wyszykować i dotrzeć tam w 17 minut?

Prawą ręką włożyła klucz do drzwi, a w lewej trzymała kanapkę, w między czasie biorąc kolejny jej gryz. Zamknęła drzwi i wzięła z ziemi teczkę. Weszła do windy, która na szczęście chciała jej pomóc swoim szybkim przyjazdem. Wepchnęła się do niej ledwo się mieszcząc. Stwierdziła, że dodatkowe jedzenie może być nie dość, że niewygodne, to jeszcze dosyć niesmaczne. Skwar, tłum i kolejne 11 pięter do przejechania. Wystarczyły jej te wszystkie oczy skierowane ja nią gdy trzymała dłoń z kanapką nad czyimiś głowami. Parter. Uff. Wybiegła z niej kończąc jedzenie. Wyszła z budynku i automatycznie zaczęła machać ręką przy ulicy. Spojrzała na zegarek – 8:54. Wywróciła tylko oczami machając ręką trochę szybciej. Żółć taksówek, jakby nagle zaczęła dominować ulice metropolii. I chociaż było ich mnóstwo, żadna nie chciała się zatrzymać. Zaczęła zaklinać te wszystkie taksówki pod nosem, machając z coraz większą częstotliwością. Nareszcie, władca kierownicy raczył zaprosić ją do środka.

- To gdzie? – równie zaspany jak dziewczyna kierowca odezwał się głosem śpiącego niedźwiedzia. Tak niski głos, wręcz przeraził Reese. Otworzyła szerzej oczy i szybko odpowiedziała.

- Klinika za rogiem. – usiadła przyglądając się kierowcy we wszystkich lusterkach samochodu. Nie wyglądał jakoś inaczej, ale ten głos mógł zwieźć. Tak skupiła się na nim, że nie zauważyła jak szybko dojechała na miejsce. Dała gotówkę kierowcy i wyszła. Na zegarku  – 9:02. Zaczęła biec. Wbiegła przez szklane drzwi i od razu skierowała się na 3 piętro, na swój oddział. Po drodze musiała rytualnie mówić po 100 razy „dzień dobry” i „witam” wszystkim. Z rozmachu witała się chyba z dosłownie wszystkimi. Co z tego, że starszy pan z lewej spojrzał na nią dosyć dziwnym wzrokiem. I dziewczynka z naprzeciwka nawet na nią nie patrzyła gdy Reese mówiła jej „hej hej”. Tym razem nie zaliczyła już wpadki, Jimmy sam przywitał się z uśmiechem.

Z Jimmy’im Hendersonem znała się od czasu studiów. Mieli wspólnych znajomych, akademik, imprezy. Ale los chciał, że Jimmy został chirurgiem, a Reese lekarzem genetykiem. Tak samo los chciał, że po skończeniu specjalizacji, spotkali się całkiem przypadkiem, a Jimmy załatwił jej pracę tutaj, gdy akurat jej szukała.  Los czasem był dobry, ale nie dzisiaj. Gdy tylko Jimmy ze swoim porannym uśmiechem przed pracą zniknął z jej pola widzenia, przed jej twarzą pojawiła się postać ordynatora, potocznie zwanego szeryfem.

- Znowu? Reese, chyba sobie żartujesz… – złapał się za boki i pokiwał głową. Podeszła do niego zdyszana i łapiąc oddech zaczęła się tłumaczyć.

- Tak tak. Ech… Wiem, że mieszkam blisko, ale Nowy Jork, te sprawy. Błagam…

- Okey, sam się spóźniam. Zachrzaniaj się przebrać i leć. Pani Parkers czeka na kontrolę po wczorajszym ataku.

- Się robi. – uśmiechnęła się trochę z przymusu i tuż za szeryfem skręciła w lewo do szatni. – Pięknie… – wyszeptała do siebie akurat gdy reszta ekipy z oddziału weszła się przebrać.



Zdjęcia

Reese Hermsen, lekarz genetyk

26 lat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz